Woody Allen powiedział kiedyś tak: „Jeśli chcesz rozśmieszyć Boga, opowiedz mu o twoich planach na przyszłość”.
Plan na tegoroczne wakacje wyglądał następująco: najpierw objazdówka Szlakiem Zamków Gotyckich, a później reset w Bieszczadach. Pierwsze za nami, a drugie wciąż przed nami, ale na pewno jeszcze nie w tym roku. Bywa bowiem w życiu i tak, że zdrowie kota jest ważniejsze, niż relaks jego ludzi. Zatem na pocieszenie zafundowaliśmy sobie na razie jeden z krótkich wypadów. Był to wyjazd obfitujący w zaskoczenia i dysonansy, ale o tym za chwilę.
Ciekawa jestem, ile z Was słyszało o Tykocinie. Ja zetknęłam się z nim jakieś pięć lat temu za sprawą płyty:
Kiedy poczytałam o miasteczku – zapragnęłam tam pojechać. Trafiło ono na moją listę podróżniczych marzeń i czekało na swoją kolej. Aż nadarzyła się okazja.
Tykocin to urokliwe miasteczko, które pomimo wojennej zawieruchy i lat komunizmu zachowało charakter żydowskiego sztetlu. Niska zabudowa, brak nachalnych miejskich reklam, kameralność i spokój to ogromny atut tego miejsca. Wyobraziłam sobie, jak miasto mogło wyglądać jeszcze 80 lat temu: w jednym domu piekarz, w innym szewc, krawiec. Szum rozmów w jidysz i po polsku, bijące dzwony kościelne i odgłosy modlitw z synagogi... Chciałabym na chwilę cofnąć się w czasie.
Zwiedzanie zaczęliśmy od zamku. To historyczno - archeologiczna współczesna rekonstrukcja zbudowana na XVI - wiecznych kamiennych fundamentach.
Niegdyś bardzo ważne miejsce dla Korony Polskiej – pełniło przez pewien czas funkcję skarbca i arsenału. To tutaj często bywał król Zygmunt August i tutaj spoczywały przez 13 miesięcy jego szczątki, nim zostały złożone na Wawelu, tutaj nadano po raz pierwszy Order Orła Białego (dziś najwyższe odznaczenie przyznawane przez Prezydenta RP) i tę posiadłość za zasługi w walce podczas Potopu Szwedzkiego otrzymał Stefan Czarniecki (został również uhonorowany pomnikiem z jego podobizną stojącym na tykocińskim rynku).
Niegdyś bardzo ważne miejsce dla Korony Polskiej – pełniło przez pewien czas funkcję skarbca i arsenału. To tutaj często bywał król Zygmunt August i tutaj spoczywały przez 13 miesięcy jego szczątki, nim zostały złożone na Wawelu, tutaj nadano po raz pierwszy Order Orła Białego (dziś najwyższe odznaczenie przyznawane przez Prezydenta RP) i tę posiadłość za zasługi w walce podczas Potopu Szwedzkiego otrzymał Stefan Czarniecki (został również uhonorowany pomnikiem z jego podobizną stojącym na tykocińskim rynku).
I w związku z tym zaskoczenie – jechałam do Tykocina z zamiarem poszukiwania w nim śladów żydowskich, a okazało się, że to miasto również królewskie. Polecam poświęcić 45 minut na obejście zamku z przewodnikiem i posłuchanie historycznych ciekawostek.
Jako że Tykocin, to miasto, w którym społeczność polska sąsiadowała z żydowską – w miasteczku znajduje się piękna synagoga (obecnie muzem). W środku z pięknymi hebrajskimi i aramejskimi inskrypcjami (napisami) na ścianach i centralną dużą bimą (podwyższenie).
Tak naprawdę, to właśnie ta synagoga była moim głównym celem wycieczki i nie zawiodła mnie. Jest piękna. Było warto zobaczyć ją na żywo.
Tak naprawdę, to właśnie ta synagoga była moim głównym celem wycieczki i nie zawiodła mnie. Jest piękna. Było warto zobaczyć ją na żywo.
Po synagodze obejrzeliśmy jeszcze ekspozycje (Gabinet Glogerowski, dawna apteka i zdjęcia przyrody wykonane przez Władysława Puchalskiego) w sąsiednim Domu Talmudycznym (obecnie Muzeum Kultury Żydowskiej).
W tym samym budynku, z wejściem z tyłu znajduje się Tejsza (czyli Koza) – mała restauracja z żydowskimi specjałami (polecam żydowski rosół z farelkami, kreplech, kugel i na deser hamantasze).
Z lewej wejście do Muzeum, z prawej tylna ściana synagogi
W tym samym budynku, z wejściem z tyłu znajduje się Tejsza (czyli Koza) – mała restauracja z żydowskimi specjałami (polecam żydowski rosół z farelkami, kreplech, kugel i na deser hamantasze).
Po kolacji uskuteczniliśmy krótki spacer uliczkami Tykocina. Znaleźliśmy też inne żydowskie akcenty:
Ponieważ już się ściemniało - wróciliśmy na zamek, gdzie zaplanowaliśmy nocleg. Stojąc w pokoju przy zgaszonym świetle i otwartym oknie uderzyła nas czerń nocy niezakłócona miejskim życiem i wielka cisza. Bardzo przyjemne wrażenie dla mieszczucha. Zaś dzień przywitał lekką mgłą.
Widok z hotelowego okna pokoju na zamku
Zerwałam się z łóżka już po godzinie 6-ej i namówiłam Pana R. na poranny spacer. Tym bardziej, że nie zdążyliśmy dzień wcześniej obejrzeć wnętrza kościoła pw. Trójcy Przenajświętszej. A o godzinie 7-ej właśnie kończyła się poranna msza.
Późnobarokowy kościół na tle małego miasteczka sprawia wrażenie olbrzyma opasując rynek arkadami niczym skrzydła anioła. Poniższe zdjęcia to właśnie kościół i rynek w ustępującej porannej mgle.
To był bardzo przyjemny i rześki spacer, którego zwieńczeniem było wyszukiwanie pajęczyn z kroplami rosy.
A po śniadaniu wyruszyliśmy do Białegostoku.
A po śniadaniu wyruszyliśmy do Białegostoku.
Białystok to dość młode miasto, którego historia związana jest z rodem Branickich oraz żydowską społecznością. Ale nie tylko – miasto można zwiedzać na kilka sposobów. Trasą Branickich, trasą żydowską, domów drewnianych, bojarów, fabrykantów (którzy przenosili pod koniec XIX wieku swoją produkcję z Łodzi do Białegostoku), kościołów, Ludwika Zamenhofa – twórcy języka esperanto lub murali. Możliwości jest sporo, a dobrą nawigacją może być strona Odkryj Białystok.
Rozpoczęliśmy od kamienicy przy ulicy Młynowej, która jeszcze tylko przez jakiś czas opakowana będzie zdjęciami dawnych żydowskich mieszkańców miasta.
Zaskoczenie drugie naszej wycieczki: Białystok jest naprawdę mały, to co na mapie sugerowało mi duże odległości, faktycznie wcale takie odległe nie było. Również sam ogród to powierzchniowo mała namiastka warszawskich Łazienek.
Szczyt fasady Pałacyku Branickich
Następnie przeszliśmy na Rynek Kościuszki. Ale najpierw obejrzeliśmy wnętrze późnorenesansowego malutkiego kościoła farnego oraz przyklejonej do niego neogotyckiej Bazyliki Archikatedralnej WNMP.
Następnie, po kawowej przerwie w Baristacji (ładne wnętrze, dobre ciasta - polecam!) przespacerowaliśmy się do Ratusza, aby obejrzeć książkową ekspozycję w Muzeum Podlaskim pn. "Ocalone od zapomnienia... Księgozbiory białostockie na przestrzeni wieków"(o której pisałam tutaj).
Na zakończenie weszliśmy jeszcze do prawosławnego Soboru św. Mikołaja Cudotwórcy (piękne polichromie!) i zmęczeni wycieczką, już przejazdem obejrzeliśmy bryłę monumentalnego kościoła św. Rocha.
I tutaj dochodzę do zaskoczenia numer trzy: Białystok to bardzo hałaśliwe miasto. Owszem, ma ciekawą ofertę turystyczną i jak napisałam wyżej - można je zwiedzać na kilka sposobów. Ale ono męczy okrutnie: hałasem i wszechobecnym, nieustającym samochodowym potokiem.
Podlasie charakteryzowane jest jako "zielone płuca Polski". Białystok moim zdaniem z tej definicji się wyłamuje. To miasto skojarzyło mi się z Legnicą, w której kilka lat temu bywałam dość często, i która właśnie bardzo podobna jest pod względem natężenia ruchu i decybeli.
Podlasie charakteryzowane jest jako "zielone płuca Polski". Białystok moim zdaniem z tej definicji się wyłamuje. To miasto skojarzyło mi się z Legnicą, w której kilka lat temu bywałam dość często, i która właśnie bardzo podobna jest pod względem natężenia ruchu i decybeli.
Ten wielkomiejski szum, tak odległy od tykocińskiego sennego spokoju (taki dysonans!) sprawił, iż Białystok wydał nam się bardzo nieprzyjaznym i niezachęcającym miastem. Ciekawa jestem, co o nim sądzą sami białostoczczanie.