Przejrzałam swoją listę przeczytanych do tej pory książek w 2018 r. Okazało się, że w większości były to reportaże (w szczególności dotyczące historii najnowszej), książki poświęcone rodzicielstwu (a ściślej spojrzeniu na rodzicielstwo z innej perspektywy), książki o zmianie nawyków i stosunku do stanu posiadania oraz książki przyrodnicze (ptaki rulezz!). A beletrystyka? Ten fikcyjny świat, w który tak bardzo lubiłam się zanurzać? Jakby go mniej, a nawet zdecydowanie mniej. I nawet nie mogę się tłumaczyć, że nie mam na to czasu, bo tegoroczne czytelnictwo skoczyło mi szalenie do przodu, czytam po kilka książek miesięcznie, a kilkanaście następnych czeka już zgromadzonych na półce w Legimi.
A zatem co z tą fikcją? No właśnie problem z nią jest taki, że to fikcja. A jak ktoś ma już opowiadać realistce bajkę, to niech ona już będzie, ale zajmująca. A na takie ostatnio mam problem trafić. Może to kwestia zmiany priorytetów, oczekiwań, gustu, złych trafów lub wybredności? A może wszystkiego po trochu? Niewykluczone. A zatem w tym roku już bez wyrzutów sumienia niektóre książki porzucałam w połowie, czasem nawet na samym początku. Doszłam bowiem w końcu do wniosku, że jeżeli znajomość nie zaczyna się dobrze, to szkoda to ciągnąć do ostatniej strony. Przecież tyle innych ciekawych tytułów czeka na (niechby nawet) wirtualnej półce z e-bookami. Dzisiaj zatem krótko o książkach nieistotnych, które (jednak) udało mi się doczytać do końca.
Remigiusz Mróz, Testament, wyd. Czwarta Strona 2018
– A mnie się wydaje, że jest pan trochę jak Korea Północna – oceniła. – Z pańskiego punktu widzenia wszystko z panem w porządku, ale wszyscy inni widzą, że tak nie jest.
Chyłka i Zordon dzielnie zajmowali mój czas przez kilka ostatnich tomów. Bywało zabawnie (niewyparzony jęzor Chyłki), czasem pouczająco (okruchy prawa karnego wplecione w tekst) i wciągająco (bo kryminał wciągać powinien). Z tych względów dlatego dotrwałam aż do Testamentu. No dobrze przyznaję – ma w tym pewne znaczenie również przywiązanie do bohaterów i ta ciekawość, co też ten Mróz jeszcze wymyśli bazując na aktualnych wydarzeniach.
Ale jak wspominałam ostatnio: za dużo mlecznej czekolady, to już żadna przyjemność. I właśnie mam wrażenie, że obżarłam się tej o smaku Chyłki z Zordonem za dużo jak na moje możliwości. Trzeba kiedyś powiedzieć pass i właśnie po lekturze Testamentu to uczyniłam nie sięgając po już wydany kolejny tom. Relacja obu prawników zrobiła się już za bardzo romansowa (co za banał), historia jest już przekombinowana, a na dodatek wszyscy znają wszystkich (co niebezpiecznie zbliża się do jedynkowego Klanu). A poza tym - Chyłko, na litość! – zamiast wyczyniać makarenę w poszukiwaniu telefonu w kieszeni, lepiej przestań ciągle pocierać to piętno dżihadu.
Na plus poczytuję to, że mimo wszystko fabuła była dość wartka (choć momentami można zazgrzytać zębami) oraz wplecenie w fikcję gorącego tematu reprywatyzacji. Jeżeli jest się zielonym w temacie – powieść może być przyczynkiem do szerszego przestudiowania literatury tematu. Także ten… przeczytać można, ale z nieprzeczytania straty wielkiej nie będzie. Tako rzekłam. Teraz mogę już książkę usunąć ze znajomych, znaczy z półki na Legimi.
Margaret Atwood, Opowieść Podręcznej (The Handmaid’s Tale, przekł. Zofia Uhrynowska-Hanasz, wyd. Wielka Litera 2017
Na tę powieść ostrzyłam sobie zęby, jak szczerbaty na suchary. W Internecie pojawiała się w komentarzach tu i tam, w szczególności w odniesieniu do Czarnego Wtorku z 2016 r. co mnie szczególnie zaintrygowało. A jak doczytałam, że to wizja dystopii – zaintrygowało podwójnie. Wprawdzie nie przepadam ani za literaturą fantasy, ani sci-fi, ale dystopie mają u mnie fory. Rok 1984 i Nowy, wspaniały świat– to klasyki same w sobie, przyznać jednak muszę, że niesamowicie pozytywnie zaskoczył mnie koncept Gry Endera.
Ale wróćmy do Opowieści Podręcznej. Oto świat, w którym kobiety są niewolnicami mężczyzn. Zakwalifikowane do różnych kategorii, odziane w dedykowane im kolory strojów wykonują role: żony (kolor niebieski), pomocy domowej, czyli Marty (kolor zielony), Gospożony (biedniejsza kasta żon odziana w tanie i kuse sukienki w czerwono-niebiesko-zielone paski), wdowy (kolor czarny) i surogatki (czerwony habit i biały czepek ze „skrzydłami”). Surogatki, czyli Podręczne, to ludzki inwentarz z wytatuowanym na kostce kolejnym numerem w ewidencji (cztery cyfry i oko). Istoty podległe męskiej jurysdykcji, i rzekomo niezwykle podatne na pokusy (nawet szyld w sklepie może mieć na nie zły wpływ, zdecydowano więc o masowym ich zamalowywaniu).
Podręczne wykonują najważniejszą „pracę”, ale najmniej mogą. Są żywymi inkubatorami; bez prawa głosu, na wynajem do jedynego „godnego” celu – urodzenia dziecka parze małżeńskiej, w której żona jest bezpłodna. Bowiem w tym świecie (przynajmniej oficjalnie) nie ma czegoś takiego jak bezpłodny mężczyzna. Nie ma też chorych lub starych kobiet. Wszystkie, a w szczególności Podręczne - oceniane są pod kątem biologicznej przydatności. Nie ma również badań USG, ani aborcji – kobieta musi bezwzględnie rodzić. A to czy urodzi zgodnie z ogólnymi oczekiwaniami - dziecko, czy potworka okazuje się przy publicznym porodzie. W każdym razie, póki jest w ciąży – jest emanującym magią bogactwem narodowym, przedmiotem zazdrości i pożądania, czymś w rodzaju zatkniętej na szczycie flagi.
Oczywiście w całej masie Podręcznych jest główna bohaterka, która mierzy się ze wspomnieniami z normalnych czasów, w tym z tęsknotą i niepewnością o losy własnej córki i sytuacją, w której znalazła się obecnie, szczególnie z momentem nawiązywania nielegalnej relacji z Komendantem – swoim panem i ich wspólnymi wypadami do podziemia wolnego od pruderii.
I teraz tak: sam pomysł na fabułę – ciekawy, ale Atwood potraktowała go trochę po macoszemu. Świat Podręcznych jest przedstawiany skrawkami trochę chaotycznie w założeniu, że czytelnik już wszystko wie, a teraz tylko porządkuje te puzzle. Niektórych rzeczy trzeba się domyślać, niekoniecznie są dobrze wyjaśnione. Oczywiście nie zawsze należy to poczytać jako minus, dobrze skonstruowana fabuła z niedopowiedzeniami daje możliwość popisu wyobraźni w głowie czytelnika. Ale ja cały czas liczyłam na kulminację, jaką na ten przykład zaserwował Orwell w Roku 1984… Niestety nie doczekałam się. Jednak w przypadku Podręcznej… chyba założyłam już na starcie zbyt wysoką poprzeczkę przez co ostatecznie zamiast wielkiego „wow” było „uff, koniec”. Liczę, że serial trochę mi wynagrodzi ten mały zawód.
Marie Darrieussecq, Świństwo (Truzimy) (Trusmes, przekł. Barbara Walicka), wyd. Karakter 2018

Od tamtej pory przez większą część roku jestem maciorą; to bardziej praktyczne, gdy żyje się w lesie. Związałam się z pewnym dzikiem, bardzo przystojnym i męskim. (…) Nie narzekam na swój los. Jedzenie jest smaczne, polana wygodna, warchlaki zabawne. Gdy budzę się rano, z przyjemnością wchłaniam zapach ciepłej ziemi zmieszany z wonią mojego ciała. Nie wstając z barłogu, połykam pierwsze kęsy – żołędzie i kasztany, które stoczyły się do mnie, gdy przez sen wierzgałam racicami. Pisze teraz, gdy moc natury trochę się we mnie wyciszyła.
Ależ ona się dobrze zapowiadała! No przynajmniej w recenzjach. Była mowa o tym, że to książka łamiąca schematy, feministyczny manifest, metaforyczna wersja konsumpcyjnej współczesności i wilczego kapitalizmu.
Młoda, głupiutka, bardzo naiwna, łaknąca pochwał i uwagi kobieta za wszelką cenę chce się wyprowadzić od matki, łapie więc pracę w salonie piękności, który za zasłonką oferuje erotyczne masaże i inne seksualne usługi. Ona świadczy je równie często i równie chętnie wyrastając na niejaką przodowniczkę zakładu pracy, w ogóle nie zdając sobie sprawy z tego, że jest wykorzystywana. Za pachnące kosmetyki jest w stanie zrobić wiele i cieszy się z tego, że w ten sposób pomaga światu. Zatapia się w tym tak głęboko, że zaczyna żyć odrealnionym zżyciem, a jej ciało okresowo zamienia się w ciało tłustej maciory. Dla społeczeństwa w zezwierzęconym wydaniu jest odrażającym wyrzutkiem. Po pewnym czasie bezdomnego życia, krótkiego i tragicznie zakończonego związku ze znanym wcześniej mężczyzną, który podobnie jak ona, co jakiś czas przemieniał się (dla odmiany) w… wilka, a potem epizodu w chlewni - na zawsze zostaje już dziką świnką cieszącą się prostym życiem w lesie, ciepłem słońca, przyjemnego błota i smacznych żołędzi.
To oczywiście bardzo duże i nie dość dokładnie odwzorowujące streszczenie. Może sugerować, że powieść jest taką komedyjką, jakąś erotyczną satyrką o zwierzęcym zabarwieniu. I trochę jednak tak jest. Ale im dłużej się zastanawiam nad moim odbiorem tej książki, tym stwierdzam, że ciężko mi się o niej wypowiedzieć jednoznacznie źle lub dobrze. Zdarzało mi się czytać książki erotyczne i tak jak nie zszokowały mnie książki Anny Rice o śpiącej królewnie, podobnie Świństwa też nie zrobiły specjalnego wrażenia bezpośredniością.
Bardziej byłam zdziwiona faktem, które wydawnictwo firmuje tę książkę. Gdyby to była Muza lub Sonia Draga (bez obrazy dla nich) – zrozumiałabym wybór. Ale Karakter? Po jego wydawniczym profilu nie spodziewałabym się książki z taką erotyczno-pokręconą treścią. I przyznam, że na początku byłam tym faktem mocno zaskoczona.
Ale im dłużej sobie myślę o Truzimach, tym więcej mam znaków zapytania. Bo to, że przedstawiają one współczesność w dość wynaturzonym i bardzo krzywym zwierciadle – zgoda od początku. Myślę sobie jednak, że gdyby czytać ją w oryginale może ostatecznie odbiór byłby odmienny? Może to polski przekład nie udźwignął słownych gierek i odwoływań do popkultury? Wychodzi na to, że ostatecznie mam do Truizmów daleko posunięty ambiwalentny stosunek, co jednocześnie przekłada się na stwierdzenie, że to lektura niekoniecznie obowiązkowa. Ale okładkę akurat ma bardzo w punkt!
Ale im dłużej sobie myślę o Truzimach, tym więcej mam znaków zapytania. Bo to, że przedstawiają one współczesność w dość wynaturzonym i bardzo krzywym zwierciadle – zgoda od początku. Myślę sobie jednak, że gdyby czytać ją w oryginale może ostatecznie odbiór byłby odmienny? Może to polski przekład nie udźwignął słownych gierek i odwoływań do popkultury? Wychodzi na to, że ostatecznie mam do Truizmów daleko posunięty ambiwalentny stosunek, co jednocześnie przekłada się na stwierdzenie, że to lektura niekoniecznie obowiązkowa. Ale okładkę akurat ma bardzo w punkt!