Quantcast
Channel: czytelniczy
Viewing all 538 articles
Browse latest View live

Kulinarni czytają. Deli - Delimamma

$
0
0
Deli, czyli dzisiejszy Gość w cyklu „Kulinarni czytają” styl swojego gotowania określa mianem "Z ziemi włoskiej do Polski". Chyba od razu można się domyślić, że obiektem jej kulinarnej miłości jest kuchnia włoska. Taką też prezentuje na blogu Delimamma. Ale nie zamyka się na inne smaki, stąd znajdziecie u niej różnorodność, a każdy na pewno wybierze dla siebie coś dobrego. Zwłaszcza, że piękne zdjęcia obfotografowanych dań naprawdę działają na kulinarną wyobraźnię.
Przy okazji zdradzę Wam, że Gosia czaruje tak już dwa lata, bo właśnie dzisiaj jej blog obchodzi kolejny rok istnienia w blogosferze.

Ja dałam się zaczarować ziołowym, aromatycznym, suszonym schabem, który na pewno będzie niebawem dojrzewał również w mojej kuchni. Dla Pana R. wybrałam tartaletki z karmelem, soloną czekoladą i pistacjami. A skoro mam w kuchni słój z własnoręcznie ukiszoną kapustą - nie mogłam również nie wskazać dobrze zapowiadających się pieczonych pierogów drożdżowych z kapustą i grzybami.
Pełny indeks dań znajdziecie tutaj, ale koniecznie przejrzyjcie potem przepisy ze zdjęciami :)

A jeżeli przyjemność z jedzenia skutecznie zasłania Wam dieta i zbędne kilogramy – koniecznie zerknijcie do zakładki FITmamma.

Gosiu wszystkiego najlepszego z okazji 2-lecia blogowania
Karolu :*
  

1. Książki, które czytam najchętniej:

Czytając książki rzadko kiedy skupiam się na określonej tematyce czy też autorze. Oczywiście, gdy jakiś autor zasieje we mnie ziarno ciekawości sięgam po jego kolejne dzieła, tak było np. z Markiem Krajewskim, którego wszystkie książki przeczytałam jednym tchem a potem za każdym rogiem widziałam złoczyńców, bo książki bardzo działają na moją wyobraźnię. Czasami, gdy jest mi źle sięgam do literatury lekkiej, łatwej i przyjemnej i po raz kolejny wertuję „Słodkie życie w Paryżu”, wraz z nadejściem wiosny, gdy wszyscy krzyczą „zakochaj się” odkurzam „Spóźnionych kochanków” Wiliama Whartona albo z racji mojej miłości do kuchni, na półkach w księgarni czy bibliotece, odnajduję pozycje z kulinariami w tle.




2. Ulubiona książka kulinarna:

Książki kulinarne to mój nałóg, tak jak notoryczne kupowanie pojedynczych miseczek, pater czy talerzyków. Potem czekają na swoją kolej a ja narzekam, że nie poświęcam im wystarczającą ilość czasu. Kilka kupionych okazało się niejadalnym cukierkiem opakowanym w śliczne złotko, ale większość to pozycje godne polecenia.


Ciężko mi wybrać ulubioną książkę kulinarną, ale nie mam już problemu z wyborem ulubionego autora książek kulinarnych. To Gino D'acampo – mistrz nowoczesnej kuchni włoskiej. Jego publikacje są kwintesencją włoskiej kuchni a przepisy, które testowałam zaliczam do najlepszych. Jest autorem m.in. „Włoskich dań makaronowych”, „Diety Italiana” czy „ Fantastico modern Italian food”. Jego książkę „Fantastico!” uznano za najlepszą włoską książkę kucharską świata i uhonorowano nagrodą Gourmand Word Cookbook w kategorii włoskich poradników kulinarnych, moim zdaniem bardzo zasłużenie :)



3. Książkowe wyznanie:

Zawsze kolekcjonowałam książki i nie mogłam sobie wyobrazić żeby część z nich oddać innym, jednak przy okazji organizacji Opolskiego Pikniku Kulinarnego wpadliśmy an pomysł organizacji akcji „Przeczytałeś – podaj dalej”. Każdy przyniósł swoje książki, które już zostały przeczytane, i tym sposobem osoby, których może nie stać na zakup, mogły wyjść z imprezy z torbami pełnymi książek. Tak sobie myślę, że książka jest po to, aby żyć, aby ją czytać i przekazywać dalej. Co jej przyjdzie 
z leżenia na półce… taką wymianę bardzo serdecznie polecam!


4. Książka, którą czytam obecnie:

I tu jest problem, bo notorycznie zaczynam czytać kolejną książkę, zanim jeszcze zakończę czytanie poprzedniej. I tym sposobem na szafce nocnej oczekują na zakończenie:
1. Steve Jobs – Walter Isaacson 
2. Uczta Babette – Karen Blixen 
3. Po raz kolejny „Potęga podświadomości” – Josefp Murphy
4. Ostatni kucharz chiński - Nicole Mones
5. Powrót nauczyciela tańca – Henning Mankell
6. Żona_22 - Melanie Gideon
7. Rio Anaconda - Wojciech Cejrowski 





Dlaczego szkoda mi kolorowych karteczek? Katarzyna Michalak - „Mistrz”

$
0
0
"O co dokładnie chodziło tajemniczemu zleceniodawcy, nie miała pojęcia. Na pewno nie chodziło li tylko o wyhaczenie Raula, to byłoby zbyt proste. Zleceniodawca nie życzył sobie także jego śmierci - Andżelika nie była morderczynią. Ona lubiła jedynie - lub aż, zależy jak na to patrzeć - seks. Seks w każdej postaci: klasyczny, oralny analny... Byle męsko - damski i bez zboczeń. Nastoletni chłopcy odpadali. Zwierzęta też. Może kiedyś spóbuje z jakąś apetyczną kobitką, ale to kiedyś. Do tego trzeba pewnie dojrzeć. Na razie rajcowały Andżelikę duże twarde fiuty. Ot co!" *


Jakiś czas temu wygrałam w konkursie blogowym książkę. Kiedy już ją otrzymałam – odłożyłam na półkę, aby oczekiwała na swoją kolej. W międzyczasie trafiłam na kilka opinii dotyczących wydanych książek Pani Michalak i przyznam się bez bicia – do lektury „Mistrza” podchodziłam uprzedzona. 
I cóż się okazało? Moje uprzedzenie w trakcie czytania nie tylko się pogłębiało, ale wzbogaciło się również w serię nudnych westchnięć, zirytowanie i znużenie powtarzalnością.

Wyobraźcie sobie – oto zgrabna i całkiem ładna Andżelika Herman otrzymuje zlecenie na niejakiego Raula de Lucę. Ma go nie tyle uwieść, co w sobie rozkochać, aby wyciągnąć ważne informacje. Dotarcie do niego ułatwia jej przypadkowe spotkanie z przystojnym blondynem – niejakim Vincentem de Lucą. Ten zaś okazuje się być bratem (adopcyjnym, ale zawsze bratem) tego pierwszego. Raul natomiast – zabójczo przystojny i barrrdzo (och jak bardzo!) męski macho o uwodzących czarnych oczach więzi w swojej bogatej i pięknej rezydencji na Cyprze pewną Sonię. Przy okazji prowadzi gangsterskie interesy: przemyt broni, narkotyki, pranie brudnych pieniędzy – wszystko pod przykrywką własnych linii lotniczych i biura podróży. A do tego jeszcze dodajcie sobie jeszcze sekret z niebieską kopertą i złotym pyłem.

Wszystko na razie brzmi nawet sensownie – nieprawdaż? Dziewczyna ma misję, której celem jest szef północno-cypryskiej mafii (więc pewnie jest tą dobra), mężczyźni mają swoją  do wykonania brudną robotę (więc pewnie są źli), no i jeszcze ta więziona kobieta. Nic szczególnego. Taki tam thriller.

A teraz zerknijcie na pewien obrazek, który swego czasu znalazłam na Wykopie:


Oto saga „Pieśni lodu i ognia” Georga R. R. Martina, a każda wystająca z niej kolorowa kartka oznacza, że jakiś bohater właśnie w niej zginął. Kiedy zobaczyłam to zdjęcie od razu sobie pomyślałam, jak mogłaby wyglądać trylogia „Millenium” Larssona , gdyby tak samo zaznaczyć we wszystkich trzech tomach każdą pojawiającą się kawę - niezależnie, czy dopiero parzoną lub właśnie pitą (z kubka, z filiżanki, z termosu), czy dopiero zamawianą. Kawa to kawa.
Jednak po lekturze „Mistrza” zmieniłam zdanie. Bo właściwie to jego powinnam analogicznie obkleić kolorowymi karteczkami, tylko zmienił by się im przedmiot/czynność, którą miałyby zaznaczyć. I może nawet bym to zrobiła, gdyby nie to, że… szkoda byłoby mi tych kolorowych karteczek, bo musiałabym zużyć ich naprawdę sporo.

Zastanawiacie się zapewne, co niby miałyby zaznaczać w „Mistrzu”? Nic specjalnego, ot zwyczajną ludzką rzecz – seks. Tego w recenzowanej książce jest akurat pod dostatkiem: oralny, waginalny, prężące się i zawsze gotowe do boju penisy, mokre od pożądania (za przeproszeniem) cipki, ekstatyczny orgazm pogania kolejny ekstatyczny orgazm, seks brutalny, seks powolny, romantyczny, pośpieszny, w łóżku, na plaży, na fotelu, pod biurkiem… To tak na przykład. A kiedy o tym się czyta na co drugiej stronie,  to aż się może ulewać od jego nadmiaru. 

Zestawienie wyzywającej i bezczelnej Andżeliki, cnotliwej i naiwnej Sonii, napalonego Vincenta i z pozoru zimnego jak lód gangstera Raula (który w głębi skrywa skrzywdzonego, emocjonalnego chłopca, marzącego o żonie i gromadce dzieci) również nie ubarwia fabuły, wręcz przeciwnie - tworzy razem przesłodzony tort ociekający spermą jak lukrem.

Pruderyjna nie jestem i potrafię odróżnić erotykę od pornograficznej rąbanki. Autorka zdaje się nie. Śmiem więc przypuszczać, że albo ma tak wybujałą fantazję, albo koniecznie chciała zaszokować odbiorcę. Ewentualnie za dużo naczytała się, popularnej ostatnimi czasy, greyowszczyzny i chciała udowodnić, że ona też potrafi tak pisać.


Książkę oczywiście przeczytałam do końca. Masochistka – powiecie? Być może, ale tak już mam w zwyczaju, że rozpoczętą książkę czytam do końca. Z drugiej strony nie byłabym fair wobec autorki, gdybym postawiła książce tak niską notę – nie przeczytawszy jej całej. Domyśliłam się zatem, że autorka miała ambicje napisania erotycznego thrillera, ale zagalopowała się w swojej seksualnej wizji. Z "Mistrza", który owszem mógłby mieć zadatki na niezłą erotyczną powieść sensacyjną - zrobiła wątpliwej jakości pornograficzną powiastkę z cukierkowym i sentymentalnym zakończeniem rodem z harleqinów. Zgorszona nie jestem, ale ubolewam, że autorka nie pozostawiła w książce pola do wyobraźni.

Komu może spodobać się książka? Na pewno napalonym nastolatkom, oraz tym, których kręci władza, pieniądze i seks. No dobra – ewentualnie sam seks. I tym, którym spodobała się trylogia o śpiącej królewnie Anne Rice.

Ja zdecydowanie wolę już takie starocia jak „Pamiętniki Fanny Hill” J. Clelanda i „Zwrotnik Koziorożca" H. Millera, czy zupełnie niewinne „Konające zwierzę” P. Rotha i "Nudę" A. Moravii. Bo na książki pokroju „Mistrza” jestem już chyba za stara ;)

W gąszczu minusów przyznaję plus - dla wydawcy za nienarzucającą się i niezbyt oczywistą okładkę bez twarzy.

Moja nota dla książki: 1/6


______________
* cytat: Katarzyna Michalak - "Mistrz", wyd. FILIA, s. 78
Recenzja bierze udział w wyzwaniu:  Polacy nie gęsi, czyli czytamy polską literaturę


O potrzebie zmian. Susan Wiggs - A między nami ocean

$
0
0
„Problemy. Nie potrafiła ani dobrze ich zdefiniować, ani stwierdzić, kiedy się zaczęły. Wykluwały się prawdopodobnie już od dawna. Zamiar kupna domu nie był kością niezgody. Steve’owi bardziej nie podobało się to, że postawiła sprawę na ostrzu noża. 
Nie chciał ani domu, ani nie zamierzał zaakceptować planów dotyczących zawodowej kariery żony. Wiele lat temu rzeczywiście uznali, że lepiej nie osiedlać się w jednym miejscu. Uważali własny dom za kulę u nogi. Postanowili, że zdecydują się na taki krok, gdy zechcą radykalnie odmienić swoje życie.
Ona już od dawna pragnęła tej zmiany, a Steve zupełnie tego nie rozumiał.” *


Po rozczarowującej lekturze "Mistrza" (która jednak przyczyniła się do ciekawej dyskusji na fejsie w grupie "Czytamy polskich autorów") zabrałam się za kolejną książkę okupującą mój regał. Również i tym razem jeszcze przed lekturą miałam co do niej mieszane uczucia. Wydawca, w tym przypadku Harlequin, wszak jednoznacznie określa typ literatury, jaką firmuje. Zaryzykowałam, mając do dyspozycji dwa wyjścia: przemęczyć do końca lub rzucić w połowie. Ostatecznie jednak nic z tego nie wynikło. Bo książki nie zmęczyłam, ani nie odłożyłam w połowie. Przeczytałam do końca z przyjemnością i zainteresowaniem. Żaden z niej romans. To ten typ powieści, który był mi właśnie potrzebny po irytującym "Mistrzu": ciepłej, kojącej, emocjonalnej zwyczajnej - obyczajówki wygodnej jak ciepłe kapce, które z przyjemnością wkłada się po całym dniu spędzonym poza domem. Opowieści nie o seksie, kasie i władzy, ale o zwyczajnych ludzkich radościach, smutkach, dylematach i wyborach.

Rodzina Benettów - Steve, Grace oraz ich trójka dzieci: 18-letnie bliźniaki Brian i Emma oraz 15-letnia Katie. Steve, zastępca dowódcy Grupy Lotniczej otrzymał właśnie kolejny rozkaz i lada moment znowu musi wypłynąć w morze, aby przez większą część roku stacjonować na lotniskowcu. Kolejna misja jakich wiele przez ponad 20 lat wojskowej służby w barwach ojczyzny. Zdawać by się mogło, że to dobrze znana i oswojona rzecz dla rodziny marynarza. Tymczasem oprócz każdorazowego, w takiej sytuacji, nagromadzenia smutku, obaw i tęsknoty, u każdego członka rodziny rodzą się nowe emocje. Najmłodsza córka właśnie rozpoczyna naukę w nowej szkole, bliźniacy przygotowują się do klasy maturalnej i coraz bliżej są podjęcia decyzji o wyborze colleg’u, który w dalszej perspektywie zdeterminuje ich dorosłe zawodowe i być może rodzinne życie. Steve wraz z tą misją łączy nadzieje na upragniony w całej wojskowej karierze awans na komandora. Natomiast Grace - spokojna, serdeczna żona, która ponad własne marzenia przez całe lata stawiała dobro rodziny i zajmowanie się domem, umożliwiając tym samym mężowi swobodne pięcie się po szczeblach kariery -  uświadamia sobie, że kończąc właśnie 40 rok życia stoi w miejscu. Jest stłamszona przez codzienność i brak realizacji własnych marzeń. Zdaje sobie sprawę, że jest nieco zaniedbaną, zwyczajną kobietą z nadmiarem kilogramów, za to bez własnego domu. Rodzina Benettów z uwagi na specyfikę pracy Steve’a przeprowadzała się dość często w różne rejony świata. Każdorazowo było to związane z miejscem, w którym on wypełniał swoje obowiązki służbowe na pływającym lotniskowcu. Nie mieli zatem możliwości zakotwiczyć w jednym miejscu na stałe, a tym samym zakupić własnego domu. 
Ciągłe przeprowadzki sprawiły, że Grace wyspecjalizowała się w ich organizacji, dzięki czemu swoją wiedzę charytatywnie przekazywała innym rodzinom marynarzy. Częste zmiany miejsca spowodowały również niemożność nawiązywania głębszych relacji z rówieśnikami (w przypadku dzieci), zawiązywania przyjaźni i oswojenia miejsca, w którym się żyło.

W momencie, kiedy Grace podzieliła się swoimi wątpliwościami i marzeniami z mężem - natrafiła na mur niezrozumienia z jego strony. Każde z nich miało swoje racje, których nie dało się pogodzić. Oliwy do ognia dodała wiadomość o synu Steve’a z pierwszego małżeństwa. Syna, o którym nie miał pojęcia, że istnieje. Grace natomiast nie wiedziała, że jej mąż był już kiedyś żonaty. Przelało to czarę goryczy skumulowanych wzajemnych pretensji i żalów. Steve wyruszył w morze ze świadomością, że jego małżeństwo właśnie rozpada się w drobny pył.

„Z powodu ostatniej przeprowadzki i natłoku nowych obowiązków nie miał czasu, aby wszechstronnie omówić z Grace ważne sprawy. Dawniej to ona znajdowała na to spokojne pół godziny w ciągu dnia i wtedy rozmawiali o różnych rzeczach. Steve nigdy nie powiedział jej, jaki jest wdzięczny za te chwile. Uważał, że ona o tym wie. Ale ostatnio nawet Grace nie miała na nic czasu i z powodu szaleńczego tempa ich życia dawne półgodzinne sesje rozpłynęły się we mgle. Steve’owi brakowało tych chwil. Ale nie wiedział, jak to wyrazić.
Chyba bez niczyjej winy w ich małżeństwie pojawiły się cieniutkie pęknięcia. Właściwie nie wiadomo skąd, a przynajmniej tak się Steve’owi wydawało.”

Grace, jak przystało na silną charakterem, żonę marynarza postanawia - z mężem lub bez niego - wszystko postawić na jedną kartę. Zapisuje się na aerobik, kupuje upragniony dom, zakłada firmę specjalizującą się w tym, w czym jest specjalistką - doradztwie ds. przeprowadzek, przynosi do domu psa i gorączkowo zastanawia się, w którą stronę podążyć na obecnym etapie życia. 
W tym samym czasie rozgrywają się również dramaty jej męża, dzieci oraz bliskich znajomych: którą szkołę wybrać, czy porzucić swoje marzenia na rzecz ambicji rodzica, czy i jak powiedzieć rodzicom o gwałcie, czy nowo powstały związek z marynarzem ma szansę przetrwać, czy pozwolić sobie na romans, jak oswoić się z myślą o "nowym" pierworodnym?


Ocean żalu, niezałatwionych spraw, niewypowiedzianych słów, tęsknoty. Będą pretensje, żale, obawy, zdarzą się wypadki, ale również będzie miejsce na kilka sukcesów, dużo szczęścia, pojawi się satysfakcja i wiara, że wystarczy się tylko odważyć, a już można przenosić góry. Oraz konkluzja, że w związku trzeba mieć dla siebie wzajemnie czas, rozmawiać i słuchać, a nie tylko słyszeć. Dobra lektura na świąteczny czas, kiedy szczególnie zwraca się uwagę na więzy rodzinne, niż podczas zwykłych codziennych dni w roku.

Cieszę się, że wydawca nie kombinował z tytułem. Brzmi on dokładnie tak, jak w oryginale. Dodatkowo bardzo trafnie opisuje książkę – zarówno dosłownie, jak i metaforycznie.

4/6 
_____________
* wszystkie cytaty: Susan Wiggs - A między nami ocean; Wydawnictwo Harlequin Enterprises Sp. z o. o.
Recenzja bierze udział w wyzwaniu: Czytamy powieści obyczajowe

Kulinarni czytają. gin - Raz a dobrze

$
0
0
Prawdę mówiąc blog gin - dzisiejszego Gościa w cyklu „Kulinarni czytają” odkryłam jakiś czas temu dzięki książkom. Trafiłam na jedną recenzję książki, następnie przeczytałam kolejną, a później zainteresowałam się stroną kulinarną Pożeraczki, czyli raz a dobrze. I z różnych względów podczytuję nadal – na przykład dla chlebów, pośród których prym wiedzie dyniowy na poolish oraz dla skandynawskich akcentów – przykładowo takich jak bułeczki duńskiej babci i lussekatter

Po cichu liczę na specjalny tag skandynawski i więcej przepisów w tym temacie oraz na rozwinięcie cyklu o książkach kulinarnych :)

Co znajdziecie na blogu Ani ? Przede wszystkim dużo słodkich wypieków: torty, tarty, ciastka i bułeczki, ale też wytrawne tarty i wspomniane już chleby. Zapraszam do odszukania swoich typów.

Aniu, dziękuję, że przyjęłaś zaproszenie :) Życzę Ci wszystkiego dobrego :) 


1. Książki, które czytam najchętniej:

Zdecydowanie te z kartkami. Nie mogę przekonać się do ebooków - książka musi "pachnieć". Każda nowa pozycja, która znajdzie się w moich łapkach, jest najpierw dokładnie obwąchana - sprawia mi to jakąś dziwną, niemal fetyszystyczną przyjemność...


Uwielbiam powieści, w których akcja dzieje się na granicy świata rzeczywistego i fantastycznego. Dlatego już wiele lat temu serce skradł mi Jonathan Carroll - jego "Krainę Chichów" przeczytałam ponad dziesięć razy... I przeczytam pewnie jeszcze nie raz. U niego bohaterowie żyją w szarej codzienności, takiej jak moja. I nagle bum! - dzieje się coś zupełnie nieoczekiwanego, pojawiają się duchy, psy mówią, a postaci z książek ożywają... Nie potrafię oprzeć się tej magii. 
Na tej samej zasadzie "zdobyli mnie" Bułhakow - "Mistrz i Małgorzata" na zawsze pozostanie jedną z moich ukochanych pozycji, Łukjanienko czy Zafon.
Lubię też dobre obyczajówki - nie nudne i ckliwe, ale z bohaterami z krwi i kości. 
Lubię książki pobudzające do marzeń - takie, o których myślę, kiedy nie mogę czytać.
Uwielbiam zabawne powieści - ostatnio przeczytałam "Stulatka, który wyskoczył przez okno i zniknął". Nie pamiętam, kiedy ostatni raz tak się ubawiłam przy książce.
Lubię książki, które zaskakują mnie zakończeniem - tu Carroll jest moim mistrzem. Bo nawet po przeczytaniu ostatnich zdań czy nawet stron okazuje się, że miałam błędne pojęcie o zakończeniu, które przewidział dla swoich bohaterów...


2. Ulubiona książka kulinarna:

To pytanie z kategorii: trudne. Nie mam chyba swojej ulubionej, mam za to takie, do których zaglądam częściej niż do innych.


"Saved by cake" Marian Keyes uwielbiam za śliczne, słodkie zdjęcia i ciekawie historie. Przerażają mnie jej skłonności do perłowych ozdób na niemal każdym cieście, jednak korzystam z jej przepisów z ogromną przyjemnością, i jeszcze żaden mnie nie rozczarował.
"The hummingbird bakery cake days" lubię po prostu sobie oglądać. Zdjęcia są śliczne, a przepisy ciekawe i oryginalne.
"Ciasta" Michela Roux to podstawy - tam jest przepis na najlepsze kruche ciasto i prawdziwe lody waniliowe.
Moja ulubiona książka o pieczeniu chleba jest po duńsku, i z tego co wiem, nie została przetłumaczona na angielski, tak samo ogromna księga pełna przepisów na najrozmaitsze ciasteczka.

Z tych korzystam najczęściej, chociaż na mojej półce znajduje się zdecydowanie więcej. A jeszcze więcej tytułów jest na liście "do kupienia"...



3. Książkowe wyznanie:

Hmm... Pisałam już o tym, że tylko "papierowe" książki mnie interesują. W dzisiejszym świecie to pewnie wada, ale cóż, taka już ze mnie konserwatystka...
Zaglądam na koniec - dlatego nie mogę czytać kryminałów. W tej chwili robię to zdecydowanie rzadziej niż kiedyś, jednak ciągle mi się to zdarza. A co to za przyjemność czytać wiedząc, kto zabił...?
Książki są ze mną od zawsze, i nie wyobrażam sobie bez nich życia. Czytam jednak zrywami: kilka książek w tygodniu, a potem nawet miesiące "posuchy"... Nie potrafię jednak i nie chcę się zmuszać - bo co to za przyjemność, jeśli "musisz" coś zrobić...?


4. Książka, którą czytam obecnie:

"Powrót Wolanda albo nowa diaboliada" Witalija Ruczinskiego. Jest ciekawa, napisana zdecydowanie bułhakowskim językiem, jednak strasznie wolno mi to idzie... Jest to książka do smakowania - niektóre zdania trzeba przeczytać kilka razy, żeby je do końca rozszyfrować. Czegoś mi w niej niestety brakuje... Chyba ręki mistrza.




Twarz Książki, czyli rzecz o okładkach

$
0
0
Uzmysłowiłam sobie któregoś razu to, jak bardzo wizualnie nierówny jest poziom plakatów filmowych. Okazało się, że plakaty, które zapowiadały filmy w PRL-u były swoistymi perełkami. Obecnie - są sklejką zdjęć i krzykliwego tekstu. Całe szczęście plakaty teatralne wciąż jeszcze trzymają poziom.

Różnie bywa również na księgarskim rynku w Polsce. Dokonałam, od dawna planowanego, przeglądu swojej biblioteczki pod kątem twarzy książki i posegregowałam je na kilka kategorii. Poniżej ich reprezentanci.

1. Okładki, których nie lubię.
W tym gronie są okładki, które nazywam „gazetowymi”. To moim zdaniem bardzo dobry przykład pójścia na łatwiznę przez wydawcę. Wystarczy ładna buzia, tytuł oraz ewentualnie informacja o bestsellerze z wyimkiem recenzji bardzo znanej osoby.



Dopełnieniem okładek „gazetowych” są okładki filmowe. Jestem w stanie zrozumieć tutaj motywację wydawcy – nie każdy najpierw czyta książkę, a dopiero później idzie na ekranizację do kina. A jak mu się jednak film spodoba – łatwiej przecież odnajdzie pierwowzór na półce w księgarni. Tworzy się jednak w związku z tym pewien dysonans: co jest pierwsze: najpierw była książka, na podstawie której nakręcono film, czy odwrotnie?



2. Okładki, które toleruję.
Z kategorii „gazetowych” wyłączam okładki tzw. „rodzinne”, kiedy książka zawiera wspomnienia, dzienniki lub zbeletryzowaną historię prawdziwej rodziny, a na okładce zamieszczono zdjęcie z rodzinnego albumu.


Okładki „bezpieczne” lub „poradnikowe”, zwane przez Pana R. okładkami „klasycznymi”.
Są poprawne, nie narzucają się, ale mają mniejsze szanse, że je zapamiętam.



3. Okładki, które lubię i które mi się podobają.
Rzadko mi się zdarza kupić książkę przez okładkę, ale czasem jednak tak bywa. Takimi szczęściarzami są trzy pierwsze okładki na górze zdjęcia.


Lubię również, kiedy okładka jest spójna z treścią lub się do niej odwołuje chociażby metaforycznie. To dla mnie znak, że wydawca wie, co wydaje. Oraz, że zależy mu na dobrze dobranej okładce, ewentualnie ma szczęście do dobrego grafika ;)


Mam jeszcze inną klasyfikację okładek:
1. Okładki z recyklingu - sytuacja, kiedy dwie różne książki, ba – nawet dwóch różnych wydawnictw posiadają taką samą, albo bardzo podobną okładkę. Printscreen pochodzi z bloga Dziennik Pokładowy, zdjęcie po prawej powieści Somozy pochodzi z mojej biblioteki.


Po więcej przykładów zapraszam na stronę Kulturą w płot. Możecie się nieco zdziwić.


2. Ładne/brzydkie, czyli ten sam autor, ten sam tytuł, inna okładka. Górne zdjęcie, to książki z moich zbiorów, dolne - okładki, które wolałabym mieć.





3. Różnorodność - ten sam autor, różne tytuły, nierówność pod kątem wizualnym. Przykład książek, których już nie mam na regale, ale zanim je wymieniłam na inne – zdążyłam zrobić zdjęcie okładkom: zdjęcie po lewej - znienawidzony typ filmowy, po prawej – okładka, o której mogłabym powiedzieć, że mi się podoba.


Przykładem szczęśliwca niech będzie Haruki Murakami. Na polskim rynku jego książki z reguły mają dobre, eleganckie lub barwne okładki.



Na koniec zostawiam Was z garścią ciekawych linków:


A Wy? Zwracacie uwagę na okładki książek? Macie jakieś ulubione lub które Wam się wyjątkowo nie podobały? Chętnie o tym poczytam :)

_____________________________________________________
P.S. Przepraszam za jakość zdjęć - niestety robione telefonem ;)


Koty Prawdziwe i Koty Książkowe. Terry Pratchett - Kot w stanie czystym

$
0
0
„– Chciałem powiedzieć (…) że na tym świecie jest chyba coś, dla czego warto żyć.
Śmierć zastanowił się przez chwilę.
KOTY, stwierdził w końcu. KOTY SĄ MIŁE.”
(Terry Pratchett, Czarodzicielstwo, tłum. Piotr W. Cholewa)


W przyrodzie występują podobno zarówno nudne, ociekające zdrowiem i odżywczymi witaminami masowo produkowane koty, jak i Koty Prawdziwe. Ale ponieważ ta druga rasa umyka często uwadze - Kampania na rzecz Prawdziwych Kotów ma pomóc je lepiej zauważyć. 

Czym charakteryzują się Prawdziwe Koty? Jadają tarty, podroby, masło i inne rzeczy, na które uda im się zapolować ze stołu. Słyszą również dźwięk otwieranej lodówki dwa pomieszczenia dalej (zapewne nierzadko będąc pogrążonymi w słodkiej drzemce). Zachowują się tak, „jakby ludzki świat był tym, w którym akurat przypadkiem się zatrzymały w drodze do czegoś być może o wiele ciekawszego”. Występują w wielu odmianach (koty sąsiadów, koty wędrowne, czarne koty z białymi łapkami, koty z kreskówek i koty zielone) i rasach – niektóre z nich utraciliśmy (chimiaumiaua, dachkatz, pussky, kotweiler, pręgowany retriver). 

Prawdziwe koty mają zmysł artystyczny. „Nie polują dla zdobycia jedzenia, ale dlatego, że was kochają. A ponieważ was kochają, zdają sobie sprawę, że z jakiegoś powodu zapomnieliście umieścić w swoim domu te wszystkie niewielkie osobiste drobiazgi, które czynią go przytulnym. Starają się więc, by je dostarczyć. Bezgłowe ryjówki są popularne. Jeśli idzie o dodatkowy akcent kolorystyczny, nic nie przebije miniaturowego zestawu wnętrzności. Dla lepszego efektu obiekty takie najlepiej zostawić gdzieś, gdzie przez kilka dni nie zostaną wykryte, dzięki czemu zyskują szansę rozwinięcia własnej osobowości.” Wadą ich jest to, że upierają się przy noszeniu naturalnych futer. 

Prawdziwe koty lubią jeść. Pewnie z tego powodu są surwiwalistami. „Jakie inne zwierzę może liczyć na karmienie nie dlatego, że jest pożyteczne, że pilnuje domu albo śpiewa,ale dlatego, że kiedy się je nakarmi, to wygląda na zadowolone? I mruczy. Mruczenie jest bardzo ważne. Mruczenie wygrywa za każdym razem.” 


Oczywiście oprócz jedzenia lubią też zabawy, np. kocie szachy, mokry cement, tamta strona (zwana u nas „prawem zamkniętych drzwi”), uporczywe bycie grzecznym oraz gapienie się na lodówkę. Ale żeby nie było tak słodko – warto wiedzieć, że zapadają na różne choroby, w tym na niecierpliwość łap i jedzenie trawy, a czasem nawet na siedzenie i cichą czkawkę.

To tak w skrócie. Jeżeli chcecie się dowiedzieć, czy Wasze koty są Kotami Prawdziwymi – koniecznie przeczytajcie „Kota w stanie czystym” ;)


Przy okazji zastanawiam się, czy poniższe Koty Książkowe mają coś z Kota Prawdziwego? ;) Pewnie ich właścicielki wiedzą najlepiej na czym stoją, lub ściślej – z kim mieszkają.

A propos Kotów Książkowych – serdecznie dziękuję za przesłanie zdjęć. Publikuję je w kolejności, w jakiej je otrzymałam. Jak możecie zauważyć, mamy tutaj:


Puszkina, który ma wielkie serce do książek



Rudych Marchewkę i Ryszarda, którzy sięgają tylko po literaturę fachową



Tymianka, który lubi dużo...


 ...bardzo dużo czytać


Z uwagi na to, iż nie mogłam się zdecydować, który z kotów jest Prawdziwym Kotem Książkowym – książkę o Homerze otrzymają wszystkie właścicielki mruczących modeli ;)
Dziewczyny, dziękuję za udział w konkursie - sprawdźcie proszę swoje skrzynki mailowe :)


_____________________________
cytaty: Terry Patchett - "Kot w stanie czystym", rysunki: Gray Jolliffe;  wyd. Prószyński i S-ka
4/6


Kulinarni czytają. Magda - Konwalie w kuchni

$
0
0
Sekret dobrego jedzenia niewątpliwie tkwi w dobrym przepisie i umiejętnym odzwierciedleniu go na talerzu. Przy czym „przepis” można zastąpić słowem „improwizacja”, bo ona w kuchni jest bardzo pożądana. Ale aby drugie mogło być konsekwencją pierwszego - niezbędne są do tego produkty. Dobre produkty. Tutaj zaś kryje się kolejny kulinarny haczyk pod nazwą „sezonowość”. Wszak nie zjemy dobrych truskawek lub pomidorów w grudniu, ani brukselki w lipcu. I o ile ogórki małosolne są wyśmienite latem, o tyle kiszona kapusta bardziej kojarzy się z zimowym, gorącym i sytym bigosem lub kapuśniakiem.

Niby to takie oczywiste, a w restauracjach bywa różnie. A dlaczego o tym piszę? Bo dzisiejszy Gość w cyklu „Kulinarni czytają”, czyli Magda z Konwalie w kuchni na blogu ma specjalny Tag, który od razu mi się rzucił w oko, mianowicie Sezonowość do A do M (a tam obiecująco zapowiadający się krem z brukselki - mojej dotychczasowej zmory ;)).

Co jeszcze jest ciekawego na blogu? Wędrówki po kuchniach świata: arabska, indyjska, hiszpańska, grecka, francuska i włoska. Ale to też nie wszystko, bo są jeszcze pięknie wyrośnięte chleby. A skoro już o chlebie mowa oraz w związku z tym, że cykl zawsze startuje w sobotni poranek - polecam jeszcze zerknąć na Magdy blogowe śniadaniowe propozycje.

Dodam, że zdjęcia na blogu tylko pobudzają apetyt. Lepiej nie przeglądajcie go z pustym żołądkiem ;)

Magdo, dziękuję za udział. Życzę Ci wszystkiego najlepszego i najpyszniejszego w nowym roku! :)



1. Książki, które czytam najchętniej:

Czytać lubiłam od dziecka. Nawet lektury szkolne nie potrafiły mnie do tego zniechęcić. Książki, prócz dostarczania mi rozrywki, zawsze były również odzwierciedleniem moich zainteresowań na określonym etapie życia. Był więc etap fascynacji starymi cywilizacjami Ameryki Południowej. Czytałam wtedy wszystko, co dotyczyło Azteków, Majów, Inków, Machu Picchu, Peru i Andów. Później przyszedł moment na poznanie tajemnic wszechświata, zarówno z czysto naukowego punktu widzenia, jak i tego bardziej metafizycznego. Seria wydawnicza +/- nieskończoność, dotycząca tych zagadnień, była wtedy najbardziej pasjonująca lekturą, jaką mogłam sobie wyobrazić, podobnie jak niestworzone teorie E. von Danikena. Kiedy zakochałam się w teatrze, pochłaniałam m.in. F. Dostojewskiego, W. Szekspira i ukochanego S. Becketta.  Poszukując odpowiedzi na pytanie, co dzieje się z nami po śmierci, czytałam książki z zakresu filozofii religii. Szukałam odpowiedzi na nurtujące pytania u A. Donimirskiego, K. Borunia, czy O. Nydhala. Zawsze z zainteresowaniem podchodziłam też do ludzkiego geniuszu i czytałam biografie Dalego, Van Gogha, czy Einsteina. Gdzieś pomiędzy tym wszystkim był J. Carroll, K. Vonnegut, W. Wharton, J. Fowles, G.G. Marquez, J. Cortazar, P. Coelho, S.Lem...


Obecnie z przyjemnością  sięgam po książki dotyczące zdrowego żywienia, makrobiotyki, kuchni pięciu przemian i naturalnych metod leczenia.  Częściej też czytam dla przyjemności niż zdobycia konkretnej wiedzy i wybieram książki, które przenoszą mnie do innych krajów, opowiadają o podróżach mniej lub bardziej ekstremalnych, o ludziach, którzy przekraczają granice swojej wytrzymałości i podejmują niesamowite wyzwania. („Zew Natury”, „Moje życie na krawędzi”). Uwielbiam książki, które opowiadają o jedzeniu, pachną ulubionymi przyprawami i wybornie smakują („W miasteczku długowieczności”, „Ostatni kucharz Chiński”). Często nie pamiętam tytułów, ani autorów, ale w głowie pozostają przemierzone szlaki i smakowite potrawy. Częściej też  sięgam po kryminały, czy książki sensacyjne. Czytam D. Browna i A. Christie.  Dałam się przekonać do przeczytania trylogii S.Larssona i zamierzam poznać innych skandynawskich pisarzy tego gatunku.

Jedyne książki, których unikam, to typowe romanse i książki stricte historyczne.


2. Ulubiona książka kulinarna: 

Jest wiele książek kulinarnych, które cenię za zawarte w nich przepisy, czy zdjęcia.


Z niektórych korzystam często, inne nie doczekały się jeszcze  premiery w mojej kuchni, ale z czystym sumieniem mogę przyznać, że jestem uzależniona od ich kolekcjonowania. Jeżeli jednak miałabym wybrać tę jedną jedyną, to bez wahania wybiorę „Mediterranean the Beautiful Cookbook”.


Jest to książka pełna smaków, które uwielbiam, książka, dzięki której odkryłam pasję do gotowania. Wszystko, co było przed nią, było gotowaniem w celu zaspokojenia głodu, wszystko, co zdarzyło się potem, było zaspokajaniem potrzeby tworzenia i odkrywania nowych smaków. Jest ze mną już około 13 lat i jeszcze nigdy mnie nie zawiodła.



3. Książkowe wyznanie:

Po pierwsze, nie lubię pożyczać książek innym osobom, chyba, że jestem pewna, że dana osoba będzie dbała o nią, tak jak ja. Wiem, że książki są do czytania, a nie do patrzenia na nie, ale przecież nie trzeba ich dotykać tłustymi palcami, zaginać im rogów, pisać po nich, a zakładki wymyślono po to, aby książka nie leżała otwarta grzbietem do góry.

Po drugie, kiedy zaczynam czytać, muszę skończyć. Nawet, jeżeli lektura nie jest porywająca. Wiem, strata czasu, ale nic na to nie poradzę ;)

Po trzecie, zawsze czytam kilka książek naraz.


4. Książka, którą czytam obecnie:

„Słodki jak miód kwaśny jak cytryny”
„Morderstwo w Boże Narodzenie”
„Ucieknij z więzienia”
„Smakując Toskanię”
„Dziecko w czasie”
„Blondynka Tao”
„W drodze na Hokkaido”


W kolejce czekają już:
„Szatańskie wersety”
„Jakuck”
„Traktat o łuskaniu fasoli”
„Ostatnie Rozdanie”



Literatura od kuchni, czyli rzecz o powieściach i cytatach kulinarnych

$
0
0
Jakiś czas temu, przy okazji wpisu o polskiej literaturze, wspominałam o moim tematycznym czytaniu. Podałam wtedy również przykład powieści kulinarnych.


A wszystko zaczęło się niewinnie od „Amerykańskich apetytów” Joyce Carol Oates. Potem trafiłam na „Przepiórki w płatkach róży” Laury Esquivel (jedzenie i magia – tam to jest możliwe) i „Herbaciarnię pod Morwami” Sharon Owens (słodka, lekka powieść cukiernicza).

Ale moje kulinarne czytelnictwo tak naprawdę rozwinęło się na dobre, kiedy zaczęłam pisać bloga kulinarnego. Wtedy przeczytałam m.in. francuską serię powieści Petera Mayle’a, „La Cucinę” Lilly Prior (zmysłowa kuchnia włoska), „Zupę z granatów” Marshy Mehran (kuchnia perska), „100 odcieni bieli” Preethi Nair (kuchnia indyjska), „Pod słońcem Toskanii” i „Rok w podróży” Frances Mayes (idealna dla tych, co lubią podróżować) oraz „Miłość, zdrada i spaghetti” Giulii Melluci (o niepowodzeniach w miłości i miłości do jedzenia). Nawet „Spóźnionych kochanków” Williama Whartona potraktowałam jako opowieść o odkrywaniu nie tylko cielesności, ale przede wszystkim smaku jedzenia. Po drodze pojawiła się jeszcze dość dobrze rozreklamowana filmem „Julie & Julia” Julii Powell i „Dziennik toskański” znanej czytelnikom „Kuchni” Tessy Capponi – Borawskiej.

W międzyczasie pojawiły się jeszcze edukacyjne książki kulinarne w postaci „Kuchni Leonarda da Vinci” Dave’a Hewitta (o tym jak wyglądała kuchnia włoska, zanim pojawiły się w niej pomidory) oraz „W krainie fast foodów” Erica Schlossera (o przemyśle spożywczym i żywności sprzedawanej w fastfoodach - mocna pozycja). Do tego nurtu zalicza się również niedawno recenzowane„Tatarskie ziele w cukrze, czyli staropolskie słodycze” Jarosława Dumanowskiego oraz "Tradycje kulinarne Japonii" Magdaleny Tomaszewskiej - Bolałek.

Oto garść tytułów, którą przypomniałam sobie "na gorąco". Po dłuższym zastanowieniu zapewne dopisałabym jeszcze kilka innych tytułów ;)


I chociaż powieści kulinarne czytam już teraz tylko z doskoku, to w zwykłych powieściach bardzo lubię wynajdywać cytaty o jedzeniu. Czasami są zabawne, innym razem przedstawiają dość zdumiewający zestaw dań, a niekiedy obrazują zaskakujące uczucia bohaterów względem jedzenia. Zapisuję je potem w moim kajecie – przyjemnie jest je potem czytać i przypominać sobie fabułę książki w kontekście jedzenia ;)

Oto kilka wybranych:

„Hans Castorp zacierał świeżo umyte ręce, gestem wyrażającym zadowolenie oczekiwanie; robił tak zawsze, siadając do stołu – może dlatego, że jego przodkowie modlili się przed podaniem zupy. Usługiwała im uprzejma dziewczyna w czarnej sukni i białym fartuszku (…) Zamówili u niej butelkę Gruaud Larose, ale Hans Castorp odesłał flaszkę z powrotem, by jej nadano właściwą temperaturę. Jedzenie było doskonałe. Podano zupę szparagową, faszerowane pomidory, pieczeń suto garnirowaną, wyjątkowo smaczną leguminę, sery i owoce. Hans Castorp jadł bardzo wiele, chociaż apetyt nie dopisał mu w tym stopniu, jak się tego spodziewał; ale ponieważ dbał o swoje zdrowie, przeto jadał dużo nawet wtedy, kiedy nie był głodny.”
(Tomasz Mann – „Czarodziejska Góra”)


„Ciotka się skrzywiła. Białko jajek na twardo przyprawiało ją o mdłości. Oddzieliła je od żółtka i położyła bez słowa na talerzu męża. On z kolei, z powodu kłopotów z wątrobą, źle znosił majonez. Zeskrobał go starannie nożem i przełożył na talerz żony. Podczas całego posiłku w głębokim skupieniu wymieniali się korniszonami i tłuszczem z szynki, oliwkami i skórkami kiełbasy, galaretą i skórkami sera. (…) Jakoś przeżyli przytłaczającą ciszę i przy deserze mieli już mniej ponure miny, nabrali trochę rumieńców, przepełnieni błogim spokojem za sprawą czerwonego wina.”


"Rozległo się pukanie do drzwi i wkroczyła groźna Florence z tacą.
- Miło, że ma pani gościa – powiedziała do panny Marple. - Zrobiłam moje specjalne scones, które pani zawsze lubiła.
- Florence zawsze robiła przepyszne ciastka do herbaty – pochwaliła panna Marple.
Usatysfakcjonowana Florence zmięła twarz w zupełnie niespodziewanym uśmiechu i opuściła pokój.
- Myślę, moja droga, że teraz przy podwieczorku, nie będziemy rozmawiały o morderstwie – zdecydowała panna Marple. - To taki niemiły temat."
(Agatha Christie – „4.50 z Paddington”)


„Ojciec Goriot podniósł głowę wąchając kawałek chleba, który miał pod serwetą: przyzwyczajenie kupieckie, wracające mu niekiedy.
- No co!? – krzyknęła ostro pani Vanquer głosem, który pokrył hałas łyżek, talerzy i rozmów – chleb wydaje się panu niedobry?
- Przeciwnie, pani – odparł. – To chleb z etampskiej mąki pierwszej jakości.
- Po czym pan to poznaje? – spytał Eugeniusz.
- Po białości, po smaku.”
(Honoriusz Balzac – „Ojciec Goriot”)


„’Życie – stwierdził Emerson – jest dla nas tym, czemu przez cały dzień poświęcamy każdą naszą myśl’. Jeśli to prawda, to moje życie jest wyłącznie długim przewodem pokarmowym. Nie dość, że całymi dniami myślę o jedzeniu, to jeszcze śni mi się ono po nocach.”
(Henry Miller – „Zwrotnik Raka”)


„Komura wsypał do kawy trochę cukru i delikatnie zamieszał. Wypił łyk. Kawa była słaba i bez smaku. Nie miała treści, a jedynie formę.”
(Haruki Murakami – „Wszystkie boże dzieci tańczą”)


A Wy jakie czytaliście powieści kulinarne? Może coś konkretnego polecicie, co koniecznie trzeba przeczytać? A może macie ulubione cytaty? Chętnie poznam Wasze zdanie w tym temacie :)

A już niebawem na blogu pojawi się recenzja trzech niedawno przeczytanych przeze mnie kulinarnych powieści ;)




Czytelnicze podsumowanie 2013 r. Słowo o książkach, spotkaniach, wymianach i temu podobnych ;)

$
0
0
Witajcie w Nowym 2014 Roku. Mam nadzieję, że dobrze się bawiliście w minioną noc i rozpoczynacie dzień z dobrą energią (no chyba, że męczy Was poimprezowy kac ;))

Ja zanim na dobre przyzwyczaję się (głównie w pracy) do pisania 2014 zamiast 2013, powrócę myślami jeszcze do tego, który się skończył, bo był dla mnie całkiem ciekawy.

Przede wszystkim w marcu powstał Czytelniczy, a dzięki temu mogę pisać to oto podsumowanie ;) Również od tego czasu moje czytelnictwo wzbogaciło się nie tylko o kolejną ilość przeczytanych książek, ale również o obecność w szeregu  różnych wydarzeń. 

Na pewno jednymi z ważniejszych były spotkania z autorami oraz zdobyte dzięki temu autografy w posiadanych książkach. Najbardziej cieszy mnie spotkanie z Joanną Bator – laureatką NIKE 2013. 

Ale to również czas intensywnego wzbogacania i „wietrzenia” księgozbioru. Sporo książek przybyło, trochę zostało wymienionych na inne, a to dzięki wymianom książek na Targach Książki Kulinarnej, podczas Drugiego Obiegu Książki w Herba Berba oraz Wymienialni Książek w Kordegardzie. 

Czwarty kwartał roku zaowocował rozpoczęciem serii spotkań Literatury Stosowanej w Teatrze Studio. Dotychczasowi goście to m.in. Joanna Bator, Kazimiera Szczuka i Wojciech Tochman. W styczniu, jak co miesiąc – szykuje się kolejne spotkanie.

Jeżeli chodzi o Was, moich czytelników, cieszę się, że zaglądacie i komentujecie. Bardzo Wam za to dziękuję i proszę o jeszcze ;) Nie spodziewałam się, że na koniec roku uzyskam ponad 27 tysięcy odsłon i 228 fanów na Facebooku (229-tą z automatu jestem ja ;))


Liczę na to, że cykl, z którego bardzo się cieszę, czyli „Kulinarni czytają” zyska również w tym roku grono nowych blogerskich gości. I jeszcze po cichu marzę, że będziecie chętniej korzystać z konkursów organizowanych na Czytelniczym ;)

Z nowym rokiem postanowiłam nadal kontynuować w exelu moje czytelnicze zapiski książek przeczytanych. Rok 2013 rozpoczęłam będąc w połowie III tomu „Archipelagu GUŁag” Sołżenicyna, a zakończyłam lekturą „Nie ma ekspresów przy żółtych drogach” Stasiuka (której recenzja będzie niebawem na blogu). W 2013 roku przeczytałam 53 książki, co oznacza, że przeczytałam ich o 11 więcej niż w roku poprzednim. Statystycznie wychodzi, że czytałam jedną książkę tygodniowo. Ale tylko statystycznie, bo na przykład mała cegiełka Elżbiety Cherezińskiej zabrała mi ponad tydzień, a „Kot w stanie czystym” Pratchetta czas, jaki pokonuję jadąc z domu do pracy i z powrotem.

Miano najlepszej książki 2013 ex aequo otrzymały dwa tytuły. Pierwsza to „Miedzianka. Historia znikania” Filipa Springera. Czytałam ją na początku roku, a jej treść wciąż siedzi mi w głowie. Z pewnością pojadę (przy okazji którychś tam z kolei odwiedzin mamy na Dolnym Śląsku) na tę łąkę. Drugą książką była świetna historyczna powieść o czasach rozbicia dzielnicowego, czyli oczywiście „Korona śniegu i krwi” Elżbiety Cherezińskiej. Co ciekawe - również i tutaj fabuła w dużej mierze, dzięki linii Piastów Śląskich rozgrywa się w moich stronach rodzinnych.



Najgorsza książka to chyba żadna niespodzianka – bezlitośnie negatywnie zrecenzowany przeze mnie „Mistrz” Katarzyny Michalak.

A jakie plany na ten rok? Całkiem sporo: prywatnie jeden konkretny, czytelniczo – całe mnóstwo. Przede wszystkim czytać, czytać i jeszcze raz czytać ;) Mam w głowie tyle tytułów, z którymi chciałabym się zapoznać, że żałuję tego, iż czas nie jest z gumy ;) Oprócz tego spotkania książkowe i okołoczytelnicze. Już teraz w styczniu szykuje się kolejne spotkanie Literatury Stosowanej (z przewrotnym tytułem „dlaczego telewizja/seriale są lepsze od książki”) oraz Dyskusyjny Klub Książki w bibliotece przy pl. Zawiszy (tematem spotkania będzie „Miłość Dobrej Kobiety” A. Munro – książka już czeka w kolejce do przeczytania). Liczę również na spotkanie z blogerami książkowymi lub chociaż na jakieś towarzystwo dla moich książkowych włóczęg ;)

I jeszcze małe podsumowanie grudnia. Jako że był to czas świąteczny – w prezencie otrzymałam trzy książki: na mikołajki „Widnokrąg” Myśliwskiego, a pod choinkę „Nie ma ekspresów przy żółtych drogach” Stasiuka i „Miłość dobrej kobiety” Munro. 


Ciekawe, czy wzbogacę się o jakąś książkę z okazji bliskich imienin ;)

Wymieniłam również 6 książek w Kordegardzie (w grudniu wymienialnia wyjątkowo była dwa razy 7 i 21. grudnia). Na miejscu zostawiłam (zrecenzowane już tutaj) "Czerwoną sofę", "Inne zasady lata", „A między nami ocean”, „Mistrza” oraz "Białe trufle" (o tej będzie niebawem) i jakąś książkę z fantastyki z kolekcji Pana R (tytułu nie pamiętam). Wróciłam natomiast z:




Natomiast cały grudniowy stos przedstawia się następująco:




Idąc od góry:
1. Alice Munro - Miłość dobrej kobiety
2. Andrzej Stasiuk - Nie ma ekspresów przy żółtych drogach
3. Miki Sakamoto - W cieniu kwitnących wiśni
4. Gary Shteyngart - Supersmutna i prawdziwa historia miłosna
5. Antoine de Saint-Exupéry - Nocny lot i Ziemia, planeta ludzi
6. Cristina Sanchez - Andrade - Coco
7. Teresa Cichowicz - Porada - Kuchnia skandynawska
8. Paul Arden - Nie ważne, jak dobry jesteś, ważne, jak dobry chcesz być
9. Jan Baszkiewicz - Odnowienie Królestwa Polskiego 1295 – 1320
10. Henryk Samsonowicz - Złota jesień polskiego średniowiecza
11. Marta Syrwid - Zaplecze
12. Radek Knapp - Lekcje Pana Kuki
13. Wiesław Myśliwski - Widnokrąg
14. Mariola Białołęcka - Zaskakująca kasza i ryż


Trochę się rozpisałam. Jeżeli jesteście wytrwali i Was nie zanudziłam wywodem, to właśnie dotarliście do mojego pytania. Ciekawa jestem mianowicie jakie oczekiwania macie względem Czytelniczego. Co tutaj lubicie, o czym chcielibyście przeczytać, co mogłabym zmienić? Chętnie poznam Wasze zdanie.

Tak samo jak chętnie poczytam komentarze o tym, jak Wam minął rok, co było w nim najciekawszego, jakie książki wspominacie z sentymentem, a o których wolelibyście zapomnieć. Jakie znaleźliście pod choinką, a jakie macie w planach w tym roku? 

Na zakończenie życzę Wam wszystkiego najlepszego w 2014 roku, dużo ciekawych książek i samych miłych wrażeń.



Kulinarni czytają. Alucha - nie-ład mAlutki

$
0
0
Kandydaturę Ali - dzisiejszego Gościa w cyklu „Kulinarni czytają” poleciła mi Gosia z Amku-Amku, pisząc, że jest ona wybornym molem książkowym. Zabrzmiało zachęcająco. Napisałam od razu, a teraz Wy możecie przeczytać, co dostałam w odpowiedzi. Ale zanim o książkach - najpierw o blogu.

Blog Ali o wdzięcznej nazwie nie-ład mAlutki już na wejściu częstuje ciastkami. Ale to nie tylko blog cukierniczy. Bo zanim zjecie deser, to najpierw zerknijcie po tagu na propozycje śniadaniowe, po południu na obiadowe i potem przekąskę, a pod wieczór poszukajcie kolacji. 

Dobrze jest zacząć od kanapki z dobrego chleba na zakwasie z karmelizowanym porem i słonecznikiem, następnie posilić się zupą selerową z wkładką mięsną, przekąsić małą bułeczkę z fetą i pietruszką, a pod wieczór poprawić sałatką z pęczakiem.

Aha! Ten „wyborny mól książkowy” wcale nie był na wyrost - wszystko się wyjaśni, jak rzucicie okiem na Tag czytadła :) I jeszcze na koniec koniecznie musicie zobaczyć Helę :)

Alu, dziękuję za udział w cyklu. Życzę Ci wszystkiego dobrego i dużo interesujących książek ;)


1. Książki, które czytam najchętniej:

Łatwiej byłoby mi napisać jakiego rodzaju książek nie czytam. Póki co. A może nigdy się do nich nie przełamię?
Mam na myśli fantastykę i tanie romansidła. 
Po tanie romansidło (tak, tak, był to Harlequin!) sięgnęłam dawno temu. Z ciekawości o co tyle krzyku. I już wtedy wiedziałam, że nigdy więcej. :) Nie sięgam też po Szwaje, Grochole i inne Greya twarze. Pięćdziesiąt to zdecydowanie za dużo! :)
A tak na marginesie czy te wszystkie romansidła nie zakrawają odrobinę na fantastykę?
A ja nie lubię tego co tak bardzo nierzeczywiste.
Z fantastyki sięgnęłam jedynie po Lema. Jego biografię spisaną przez syna. Życie Pan Stanisław miał szalenie rzeczywiste, ale on jakby jedną nogą w tej rzeczywistości funkcjonował.
Kryminały lubię bardzo, ale co jakiś czas muszę od nich odpocząć.
Kiedyś Christie, później różne skandynawskie i Krajewski.


Pomiędzy trafi się jakaś saga (np. "Cukiernia pod Amorem"), wywiad (np. "Każdy szczyt ma swój Czubaszek"), (auto)biografia (np. "Dobre dziecko") albo opowieści z ulubionego radia (np. "Trójka z dżemem, palce lizać").


2. Ulubiona książka kulinarna:

Do niedawna nie miałam ulubionej książki kulinarnej. Poza zeszytem z maminymi przepisami, który założyłam zaraz po skończeniu studiów. Skrzętnie spisywałam domowe przepisy na wszystkie zupy (wówczas nawet rosół był dla mnie czarną magią!), mielone, wątróbki i inne śledzie. Do dziś zeszyt jest w użyciu, choć przeładowany ilością karteczek i karteluszek robi się coraz mniej praktyczny. :)
Książek kulinarnych mam kilka, ale żadna z nich nie jest dla mnie wybitna.



Odkąd jednak sama piekę chleb i odkąd pojawiła się polska wersja chlebowej biblii Jeffreya Hamelmana mam ulubioną kulinarną pozycję na swojej półce. A raczej blacie kuchennym. :)



3. Książkowe wyznanie:

Pamiętam taką scenę. To było chyba przed zerówką. Siedzę szczerbata w kuchni przy okrągłym stole. Z ogromnym zapałem czytam "Samochwałę" i łapiąc oddech szybko składam głoski. A w tle szum przewijanej taśmy i stłumiony śmiech rodziców. :) Gdzie jest ta taśma?! :)
W połowie podstawówki zarzuciłam czytanie w myśl zasady "jakie to nudne!".
Zapał do czytania wrócił ze zdwojoną mocą, gdy po operacji kolana byłam uziemiona i nudziłam się jak mops.
Dostałam wtedy "Anię z Zielonego Wzgórza" i tak już zostało. Kilka lat temu wydano "Anię z Wyspy Księcia Edwarda". Pewnie, że kupiłam. Pewnie, że przeczytałam.
Od tamtego podstawówkowego uziemienia nie wyobrażam sobie życia bez książek. W końcu, ten kto czyta, żyje wiele razy. :)


4. Książka, którą czytam obecnie:

Główną książką, którą właśnie czytam jest "Traktat o łuskaniu fasoli" Wiesława Myśliwskiego. Książką jestem zachwycona. Jedna z lepszych jakie ostatnio przeczytałam.


A czemu jest książką główną? Gdyż od pewnego czasu mam głupią przypadłość. Zaczynam jedną książkę, nie kończę i sięgam po kolejną. Przecież ta kolejna nie może poczekać! Ona musi być taka ciekawa! Taaa, taka ciekawa, że po chwili z tychże samych powodów pojawia się jeszcze następna... Nie cierpię tego!
Tym sposobem oprócz książki Głównej, koło mojego łóżka od miesięcy leży "Drwal" Witkowskiego i "Wałkowanie Ameryki" Wałkuskiego.
Czaję się na tegoroczną noblistkę, ale liczę na szybkie opróżnienie stolika nocnego. :)




Powieść kulinarna. "Recepta na miłość", "Tost. Historia chłopięcego głodu" i "Białe trufle"

$
0
0
Kiedy pisałam Wam ostatnio o kuchni w literaturze, oprócz kulinarnych cytatów wspomniałam o kulinarnych powieściach. Dzisiaj będzie o trzech przeczytanych w przeciągu ostatnich trzech miesięcy.


***

Barbara O’Neal – „Recepta na miłość”, Wydawnictwo Literackie


„Zapadał zmrok. Wróciłam do środka i zaczęłam zagniatać chleb. Czułam, jak kotłujące się we mnie emocje wolno opadają, a moja krew przestaje wrzeć. Nasadą dłoni ugniatałam brązowawą, lekko cętkowana kulę ciasta i widziałam, że nie tylko ono stawało się coraz mniej sztywne i twarde, ale również mój kark. Uczucie zdenerwowania opuściło mnie i na powrót stałam się Ramoną. (…)
Podniesiona na duchu, odnotowałam pozytywne zmiany, a potem wstawiłam bochenki do pieca i usiadłam  w kuchni rozkoszując się zapachem chleba. Wysoko na niebie świecił księżyc. Gdy wyjęłam z pieca gorące, wyrośnięte chleby o doskonałej brązowej skórce, ukroiłam wielka pajdę dla siebie i dziecka, posmarowałam masłem i zjadłam na świeżym powietrzu, pod gwiazdami. Nic mi nigdy wcześniej tak nie smakowało!” (s. 165-166)

Papier i litery – tyle potrzeba, aby powstała książka. Mąka i woda – tworzy chleb. I to on właśnie jest głównym bohaterem tej dość lekkiej, miejscami naiwnej, ale bardzo sympatycznej i ciepłej powieści.
Ale nie jedynym, bo przecież ktoś ten chleb musi upiec. I tak poznajemy Ramonę – właścicielkę niewielkiej piekarni. Trudna sytuacja finansowa to nie jedyne zmartwienie kobiety. Jej córka Sofia właśnie spodziewa się dziecka, a zięć Ramony jest właśnie na misji wojskowej w Afganistanie, skąd wraca z rozległymi poparzeniami. Na domiar złego, jego byłą żonę  znowu zamknęli za narkotyki, w efekcie czego ich wspólna  nastoletnia córka Katie – nagle pozostaje bez opieki dorosłego. Dziewczynka ostatecznie trafia do domu Ramony, co jest początkiem serii nie tylko problemów, ale również radości. Pobyt pasierbicy Sofii w domu nad piekarnią skłania Ramonę do refleksji i cofnięcia się do czasów swojego nastoletniego życia, kiedy to nieplanowanie w wieku 15 lat zaszła w ciążę z niewiele starszym od siebie kolegą. Przypomina również o pewnym przyjacielu, który nie tylko psychicznie bardzo pomógł jej przejść przez tak trudny dla nastolatki okres zbyt wczesnej ciąży, a także o tym, jak narodziła się jej miłość do pieczenia chleba.
  
Opowieść skupia się głównie na emocjach trzech kobiet: Ramony, Sofii i Katie. Każda z nich ma swoje problemy i marzenia.  I nie są one wyłącznie natury miłosnej, co mylnie może sugerować polski tytuł książki. Zdecydowanie trafniejszym jest tytuł oryginału, który brzmi: „How to Bake a Perfect Life”.
Jak zachwycać się prostotą, jak zaszczepić w sobie pasję, jak nauczyć się zaufać, do czego warto dążyć – o tym właśnie jest ta książka. Oraz o tym, że warto być w życiu odważnym – na przekór przeciwnościom losu i sprzeciwu bliskich. I mimo że napisałam we wstępie, że książka napisana jest w nieco naiwnym stylu z obowiązkowym dla tego typu opowieści szczęśliwym zakończeniem – jej lektura częstuje naprawdę sporą pajdą pozytywnych emocji.

Wracając do powieści kulinarnej i wspomnianego na początku chleba. W „Recepcie na miłość” jest go naprawdę dużo. I raczej tego szlachetnego na różnych kombinacjach zakwasów. Kilka z nich można upiec w swoim domu posiłkując się podanymi na końcu rozdziałach „Przepisami Ramony”.

Powieść dobra na poprawę humoru, a także dla pobudzenia impulsu do własnoręcznego wypieku chleba. Chyba już czas nastawić zakwas ;)

Brawo dla wydawcy za - bardzo adekwatną do treści - okładkę.

Za książkę dziękuję Asi z Book Me a Cookie.



Skoro mamy już chleb, możemy zrobić… tosty (u mnie swojsko zwane grzankami)


 Nigel Slater – „Tost. Historia chłopięcego głodu”



„Matka zeskrobuje kawałek przypalonego tostu z szyby kuchennego okna i gniewnie marszczy czoło. To nie jest przypadek, jakaś drobna wpadka zaliczana od czasu do czasu przez każdą zabieganą gospodynię domową. Nie. To, że moja matka przypali tost, jest niemal tak pewne jak fakt, że słońce wschodzi na wschodzie, a zachodzi na zachodzie. Właściwie to wątpię, czy w całym swoim życiu zdołała przygotować chociaż jeden kawałek opiekanego chleba, który nie wypełniłby kuchni smugami drapiącego w gardle dymu. Mam dziewięć lat i jeszcze nigdy nie widziałem masła wolnego od czarnych zwęglonych okruszków.”

„Tost” to kulinarna biografia znanego brytyjskiego kucharza Nigela Slatera. Mam wobec książki mieszane uczucia. Zgrzytałam zębami nad zachwytem dla gotowego jedzenia przez pokolenia lat 50 i 60-tych XX wieku. Rodzina Slatera nawet owoce i warzywa jadała wyłącznie z puszki - w dużej mierze z tego powodu, że jego matka była beznadziejną kucharką. I chociaż po jej śmierci kolejna żona ojca gotowała lepiej – to jedzenie przygotowywane przez obojga: macochę i młodszego Slatera, stało się ono orężem w walce o względy ojca Nigela. 

Odniosłam wrażenie, że Slater pisząc o kiepskim jedzeniu chciał przez to dobitniej pokazać, że takie samo było jego dzieciństwo i okres nastoletni – jak przetworzona, mało odżywcza i mało smaczna żywność instant z chemicznymi dodatkami zamiast domowego smaku.
I chociaż nie podobały mi się niepotrzebne wtrącenia – zbyt intymne, aby wywlekać je na światło dzienne w kulinarnej opowieści np. te o masturbującym się w szklarni ojcu, o nietrzymaniu moczu przez starą ciotkę, czy jej smarki lądujące w śmietanie  – jestem w stanie przymknąć na to oko, bo  powieść miała być niejako rozrachunkiem z okresem dorastania.

Książka skojarzyła mi się z następującym miksem: „Kompleksem Portnoya” P. Rotha (ze względu na opis dorastania i chłopięce dylematy),  „Kill Grill” Anthony’ego Bourdain’a (za opis pracy w gastronomii) oraz z filmem „Billy Elliot” w reżyserii Stephen’a Daldry'ego ("dziewczęce" marzenia i ich realizacja przez głównego bohatera).
A skoro jesteśmy przy filmie – po lekturze książki obejrzałam jej ekranizację i wiecie co? Film w stosunku do pierwowzoru jest ersatzem podobnie jak olejek waniliowy do laski wanilii. Niby pachnie wanilią, ale nią nie jest. Dlatego przed filmem koniecznie przeczytajcie najpierw książkę – nie umkną Wam wtedy pewne smaczki i opisy, których w filmie nie sposób umieścić (na przykład epizod z piciem mleka w szkole).

Jeżeli interesuje Was obraz życia w latach '60-tych polecam dla uzupełnienia powieść "Samotny mężczyzna" Chritophera Isherwooda.

Moja ocena: 5/6
Książka bierze udział w wyzwaniu Czytamy powieści obyczajowe.




Wspomniałam wyżej o puszkowanej żywności. Chociaż na początku z tego dobrodziejstwa korzystała głównie armia, to komercyjny sukces odniosła w połowie XX wieku. Amerykanie i Brytyjczycy wręcz zakochali się w takiej żywności. Kupowali puszki nie tylko z owocami i warzywami, ale również m.in. z zupami (któż nie zna zup Campbell'a?). Ale czy wiecie, że wynalazcą puszek do żywności był Auguste Escoffier? I tutaj właśnie gładko przejdziemy do kolejnej kulinarnej powieści…


N. M. Kelby – „Białe trufle”, wyd. Znak



„Gdy się spotkali, Escoffier miał trzydzieści lat i zdążył już zrewolucjonizować zwyczaje wytwornego jedzenia posiłków w Paryżu. Nie satysfakcjonowała go wymyślna klasyka w wykonaniu Marie Antoine’a Careme’a. Proste wykonanie – tę zasadę Escoffier powtarzał jak mantrę. Podawał tylko najlepsze składniki i tylko w sezonie. Skomplikowane sosy uległy eleganckim uproszczeniom. Gest zastąpił przesadne zdobienia. Jedzenie zostało sprowadzone do czystej esencji i tak przerodziło się w tajemnicę, którą można było spróbować, a nie tylko podziwiać. 
Przed nastaniem Escoffiera wszystkie posiłki podawano a la francaise, co oznaczało, że dziesiątki potraw trafiały na stół w tym samym czasie. (…) Nim goście usiedli do stołu, potrawy w większości były już zimne i jełczały. Jedzenie było czymś, co należało podziwiać, a nie jeść. Jednak posiłki Escoffier w chwili podania były bardzo gorące, tak żeby jedzący mógł docenić aromat. I serwowano je a la russe, czyi danie po daniu, a dań tych było w sumie czternaście.
U podstaw wszystkiego leżała elegancja, a co za tym idzie - erotyzm. – Pozwólmy jedzeniu mówić tam, gdzie słowa są bezradne – powtarzał. Był jak cicha burza, która przetoczyła się przez stoły Paryża.”

Są takie powieści, z których trudno jest wynotować kulinarne cytaty z prozaicznego powodu – jest ich zwyczajnie zbyt wiele, w efekcie czego byłoby trzeba przepisać pół książki. To również odnosi się właśnie do „Białych trufli”.
To beletrystyczna biografia najbardziej znanego kucharza, który miał bodaj największy wkład w światowy triumf klasycznej kuchni francuskiej. Co znajdziecie w tej powieści? Historię miłości kucharza do aktorki Sarah Bernhardt oraz trudną relację z żoną Delphine. Kulinarne szaleństwa, które przygotowywał na kolacje dla śmietanki towarzyskiej w Ritzu i dania, których nazwy i receptury weszły do kulinarnego kanonu. 

Opowieść śledzi życiorys kucharza od początków jego kariery, przez sukcesy, zawirowania w życiu rodzinnym i miłosnym, wymienia jego pomysłowe rozwiązania, które na dobre przyjęły się w restauracyjnym i gastronomicznym świecie (ot na przykład wykorzystanie puszek do dłuższego przechowywania żywności), aż po trudną starość spędzoną nieco w zapomnieniu i ubóstwie (porównując jego wcześniejszą finansową pozycję).

Powieść nie jest linearna, raz znajdujemy się w jego willi w Monako u schyłku jego życia, innym razem jako młodego męża i kochanka, sławnego, bogatego i popularnego kucharza pracującego w Ritzu. Narracja jednak jest tak dobrze poprowadzona, że nie stwarza problemów w lekturze. Całkiem przyjemna, niewymagająca większej uwagi opowieść z wystawnymi daniami, którą lepiej nie czytać z pustym żołądkiem ;)

Moja ocena: 4/6

***


Uwaga, uwaga! ;)
Przy okazji tego wpisu zapraszam Was również na blog Literatura palce lizać - kulinaria w książkach, którego współtworzę z innymi blogerami, i który poświęcony jest wyłącznie literaturze kulinarnej.
Tutaj przeczytacie mój wstępniak ;)

A obok obrazek, którego bannerek znajdziecie na pasku bocznym Czytelniczego :)



Bez pośpiechu. Andrzej Stasiuk - "Nie ma ekspresów przy żółtych drogach"

$
0
0






„Po prostu mówimy. Opowiadamy historie. Wśród zgiełku, jakiego nigdy wcześniej na świecie nie było. Bo teraz wszyscy, niemal wszyscy możemy przemówić i żyć nadzieją, że inni nas wysłuchają. Codziennie możemy wysyłać w przestrzeń nasze słowa, nasze uformowane myśli. Pijemy poranną kawę i naciskamy klawisze. Kiedyś się modliliśmy. Teraz wysyłamy fantomy istnienia w otchłań sieci: oto jestem, oto istnieję, nie chcę umierać zapomniany, niedostrzeżony, niemy, niewidzialny. Taka jest modlitwa dnia dzisiejszego.”
(„Z daleka”, s. 162)





W jednym z wywiadów Andrzej Stasiuk powiedział, że on potrafi myśleć i opowiadać tylko obrazami, może więc dlatego jego odpowiedzi nierzadko są wieloznaczne.
Rzeczywiście – lubię Stasiuka z wywiadów. Lubię, kiedy ktoś opowiada jednocześnie zatapiając w tym w swój wewnętrzny świat. Rozmowa z taką osobą nie tylko bywa wyzwaniem, ale również pobudza kreatywność.

Wywiady – wywiadami, ale co z jego książkami? Przyznaję, że dzisiejsza książka to moje pierwsze podejście do twórczości Stasiuka. „Nie ma ekspresów przy żółtych drogach” to zbiór esejów i felietonów, które wcześniej albo były publikowane w czasopismach, albo otwierały wystawy. Teraz złożone w jedno tworzą spektrum prowincjonalnych obrazów.

Czy znalazłam w niej stylistykę, której spodziewałam się po wywiadach? Tak i nie. Zbiór esejów był, moim zdaniem, nierówny. Były takie, które mnie zachwyciły barwnym opisem lub zainteresowały treścią (m.in. opowieść o Rumunii Herty Müller z czasów dyktatury Ceaușescu), ale również i te, których treść po przeczytaniu zbyt szybko uleciała mi z głowy.

Czego oczekiwałam po książce? Wyobraziłam sobie (może na wyrost), że czytając ją, ujrzę w wyobraźni opuszczone trakty, poczuję kurz gruntowej wiejskiej drogi, który unosi się po przejeździe zabłąkanego auta, ujrzę tętniące życiem wsie z czasów naszych dziadków, które odchodzą już do historii, poznam ciekawych tubylców, o których świat nie ma pojęcia.
Na początku rozczarowana brakiem, zżymałam się, że (cytując Leca) „zbyt wiele oczekiwałam po końcu świata”.

Kiedy jednak trafiłam na temat dla mnie bliski i ciekawy - opowieść o Łemkach („Ślady”, s.57), o brzydocie polskich miast i polskiego krajobrazu upstrzonego reklamami i szaloną pastelozą („Badziew z betonu”, s.132), o wspólnej odmienności Nikifora i Warhola („Najsłynniejsi Łemkowie świata”, s.138), o obserwacji codzienności („Ptaki”, s.158), o Polsce za 9,99 („9,99”, s.107), czy o przebywaniu na pustyni Gobi („***”, s.9) dałam się przekonać narracji Stasiuka. Doszukałam się tego, co chciałam i na co liczyłam od początku:

„Najlepiej, gdy jedzie się do Dukli, bo widok trwa wtedy dłużej, nie trzeba się zatrzymywać ani odwracać wzroku. (…) A tego krajobrazu jest niezwykła ilość. Jakby ziemia tutaj specjalnie się zapadła i utworzyła ogromny amfiteatr. Kilkadziesiąt kilometrów pejzażu. Domy, wsie, wieże kościołów, drzewa, zagajniki, faliste, długie linie wzgórz, miedze, pionowe kreseczki topól, wszystko zatopione w czerwono-złotym blasku.” (s.6-7)

„Ten kraj jest hipnotyczny. Nie ma lepszego kraju do podróżowania. Jedzie się w głąb pejzażu, a jednocześnie w głąb czasu. Bo prawie wszystko jest tutaj takie samo jak było dawniej. Niemal nic się nie zmieniło. Trzeba żyć w kucki, przy ogniu. Nasłuchując nocą.” (s.9)

„Wiem, że na rynku zapadłej mieściny można spędzić cały dzień, przesuwając się razem ze słońcem, i to jest czasami większe i ważniejsze niż wszystkie muzea Rzymu i Florencji.  (…) Tak siedzieć na rynku nieznanego miasteczka albo wsi w obcym kraju to jest jak czytać piękną książkę. Trochę się rozumie, ale resztę trzeba sobie wyobrażać.” (s.37)

Wyłania się z nich Stasiuk – hedonista i obserwator, oddychający tym, co przynosi zatrzymana chwila i zawłaszczający obrazy, które umykają nam w pośpiechu codziennego dnia.

I wiem już, że zbyt łapczywie połknęłam tę książkę. Powinno się ją czytać z doskoku. Raz jeden esej, za kilka dni inny, a potem jeszcze inny. Nieśpiesznie, niechronologicznie, ale z uwagą. I właśnie dlatego, pomimo chwilowych rozczarowań, pozostałym książkom Stasiuka dam jeszcze szansę.

„Spotykamy się, by wysłuchiwać swoich niedoskonałych, ułomnych opowieści. Nie mamy innych. Wsłuchujemy się, szukając w cudzej mowie okruchów własnego życia, będąc jednocześnie pewni, że go nie znajdziemy, że to utopia, że to naiwność. Że jesteśmy jak ślepcy snujący opowieść o kolorach. Lecz nie można inaczej. I nie możemy też zamilknąć.”
(„Z daleka”, s. 165)


4/6
______________________________________
Wszystkie cytaty: Andrzej Stasiuk – Nie ma ekspresów przy żółtych drogach; wyd. Czarne
Recenzja bierze udział w wyzwaniu:  Polacy nie gęsi, czyli czytamy polską literaturę


Kulinarni czytają. Tosia - Burczy mi w brzuchu

$
0
0
Dzisiejszy Gość w cyklu „Kulinarni czytają”, czyli Tosia z bloga „Burczy mi w brzuchu” gotowanie uważa „za formę sztuki, w której kucharz pełni funkcję artysty, a nie rzemieślnika, odtwórcy. Gotując łączy on składniki i smaki, niczym malarz mieszający różne barwy z palety farb". Ładnie, prawda? 

Blog Tosia prowadzi wspólnie z koleżanką - Śliwką, o której więcej dowiecie się już w przyszłym tygodniu. Co ciekawego proponują dziewczyny na swojej smakowitej stronie? Między innymi: wypieki, sporo dań z kuchni Dalekiego Wschodu, ale najpierw polecam zagłębić się w Śniadania do łóżka. Ciekawostką jest również Burczymifon, czyli kolejne miesiące z miłymi chwilami utrwalone na zdjęciach –  okiem Tosi i Śliwki.

A jakie ciekawe przepisy znalazłam? Jest tego sporo, zwłaszcza, że zdjęcia potęgują miłe wrażenie smakowitości ;) Chętnie spróbowałabym Frytki z kaszy jaglanej, Zupę serową z klopsikami z indyka, Quinoę na mleku ze śliwkami w czerwonym winie, Domową lasagne z burakami i kozim serem... – naprawdę burczy mi w brzuchu ;)

A już za tydzień opowiem Wam o drugim blogu dziewczyn, a potem przeczytacie, co lubi czytać Śliwka. Tymczasem zapraszam do opowieści Tosi.

Tosiu, Śliwko i Karolu – dziękuję Wam za ten odcinek cyklu :)


1. Książki, które czytam najchętniej:

Lubię, gdy książka jest tak intrygująca, że trudno się od niej oderwać. Chętnie wybieram powieści, które przenoszą czytelnika do innego, magicznego świata, dlatego ciągnie mnie trochę do literatury fantastycznej. Kiedyś namiętnie czytałam kryminały, teraz częściej sięgam po książki psychologiczno-obyczajowe, w ostatnich miesiącach kilka razy pod rząd wybrałam Doris Lessing.
Zauważyłam, że upodobałam sobie książki, w których akcja toczy się w ograniczonej przestrzeni np. w małym miasteczku (J. K. Rowling, Trafny wybór), w pociągu (A. Christie, Morderstwo w Orient Expressie), w zamkniętym mieście (A. Camus, Dżuma), czy na wyspie (W. Golding, Władca much). 
Z sentymentem podchodzę do bajek z dzieciństwa, do dziś trzymam „Muminki” (T. Jansson) oraz „Mikołajka”(Sempé, Goscinny). 



2. Ulubiona książka kulinarna:

Nie mam ulubionej książki kulinarnej, te najważniejsze oceniam po tym, że chętnie do nich wracam.


Jedną z ulubionych jest od jakiegoś czasu „chlebowa biblia” J. Hamelmana, to dla mnie ważna pozycja, bo związana jest z moją pasją i chęcią rozwoju w dziedzinie wypieku domowego chleba.


Na czele listy znajdują się również „Włoskie wyprawy Jamiego Olivera” oraz „Kulinarne wyprawy Jamiego Olivera”, które kuszą pięknymi fotografiami. Często wracam do „Jajek” Michela Roux. Zaglądam też do starych książek kulinarnych i wycinków z gazet, zbieranych przez babcię, ale podchodzę do nich raczej na zasadzie ciekawostki.
Z powieści okołokulinarnych szczególnie miło wspominam „Słodkie życie w Paryżu” Davida Lebovitza oraz „Moje życie we Francji” Julii Child. 



3. Książkowe wyznanie:

Od jakiegoś czasu stawiam na minimalizm i nie kupuję książek, zajmują zbyt wiele miejsca. Częsciej je wypożyczam w pobliskiej bibliotece, którą odwiedzam przynajmniej raz w miesiącu. Jeśli pragnę mieć w domu jakąś książkę, ofiaruję ją lubemu w ramach prezentu (piszę to pół żartem, pół serio). Tak na przykład zrobiłam z trylogią Millenium Stiega Larssona. 
Na odwrót wygląda sytuacja z książkami kulinarnymi, ciągle do nich zaglądam, więc regularnie poszerzam swoją biblioteczkę. Powoli brakuje mi miejsca, a jest jeszcze tyle pozycji, które chciałabym mieć!


4. Książka, którą czytam obecnie:

Kiedyś nie przepadałam za czytaniem kilku książek na raz, ale od jakiegoś czasu dzieje się tak coraz częściej i zaczynam się do tego przyzwyczajać. Szczególnie po świętach, gdy pod choinką znalazłam kilka papierowych prezentów i z każdym z nich chciałabym się prędko zapoznać.


Zachwyciły mnie „Ulubione warzywa pana Wilkinsona”, przeglądając kartki pięknie wydanej książki mam wrażenie, że każde warzywo jest moim ulubionym.
Od dawna chciałam postawić na swojej półce „Małą paryską kuchnię” Rachel Khoo. Łączy moje zamiłowanie do kulinariów i wszystkiego co francuskie!
W kolejce czekają na mnie „Przepisy z mojego ogrodu” Anny Applebaum-Sikorskiej i Danielle Crittenden. Na razie książkę tylko przejrzałam, kuchnia polska wydaje się być tu opisana ciekawie, ale trochę rozczarowała mnie zawartość np. pod względem graficznym.
Czwartą pozycją kulinarną, która znajduje się na moim styczniowym stosie do przeczytania jest „Historia smaku” (B. Bryan), która mam nadzieję, będzie pouczająca i inspirująca.
W grudniu zaczęłam czytać „Ostatnie życzenie” Andrzeja Sapkowskiego, mam w planach ją szybko skończyć, aby przejść w końcu do trylogii Wiedźmina. 


Pałeczki kontra nóż i widelec. Miki Sakamoto - W cieniu kwitnących wiśni

$
0
0

„- Wstydzę się, że nie opanowałam w wystarczającym stopniu jedzenia nożem i widelcem – Yoshi usprawiedliwiała się przed córką. – Szczególnie z widelcem mam duże problemy.
Nao odpowiedziała spokojnie.
- Uczyliśmy się tego w szkole. Nauczycielka prac domowych wyjaśniła nam, że to jest trudne na początku. Za pierwszym razem tak wysoko podnosiłam ramiona, że kawałek mięsa zsunął się z talerza, a nawet z niego wyskoczył. Wszyscy się ze mnie śmiali, ale sama też nie mogłam powstrzymać się od śmiechu, bo to było naprawdę zabawne. Usmażone mięso staje się śliskie, łatwo się przesuwa i jeżeli chce się je pokroić nożem, wydaje się, że znów ożyło. Nauczycielka pokazała mi wtedy, jak przycisnąć je widelcem trzymanym w lewej ręce. Wtedy prawą ręką można je dokładnie pokroić nożem. Te małe długie noże, których się do tego celu używa, wyglądają zupełnie inaczej niż nasze i uczennice bały się ich dotykać. Jeszcze więcej obaw miały przy widelcach, ponieważ wydawało się, że można sobie nimi pokaleczyć usta.
Nao przerwała opowiadanie, ponieważ przyniesiono właśnie pokrojone na drobne kawałki mięso. Kelnerka ukłoniła się i dyskretnie przesunęła do talerzy pałeczki. (…)
Jadły z dużym apetytem w milczeniu. Nao posługiwała się widelcem, a matka podziwiała jej zwinność.
- Jak ona to robi? – wyszeptała pod nosem. W osobie Nao dwie różne kultury kulinarne połączyły się w jedno, niczym mleko dodane do kawy, pomyślała Yoshi, uśmiechając się.” *




Nie bez przyczyny właśnie ten cytat otwiera recenzję dzisiejszej książki - „W cieniu kwitnących wiśni” autorstwa Miki Sakamoto to literacka biografia japońskiej rodziny napisana przez wnuczkę głównej bohaterki. Opisuje jej dzieje począwszy od prababki i pradziadka, przez narodziny ich dzieci, czas ich dorastania i zakładania swoich rodzin. Główną jednak osobą, dla której powstała ta książka to babcia Nao, którą autorka chciała w szczególny sposób uhonorować i przekazać to, jak wielkim darzy ją szacunkiem.

Historia rodu przedstawiona w książce rozpoczyna się w jednocześnie trudnym, ale również rozwojowym okresie dla Japonii w II połowie XIX wieku. To wtedy Amerykanie wymusili na niej otwarcie się na handel z Zachodem. Japonia – dotychczas samowystarczalne i odizolowane wyspiarskie państwo stanęło nagle w sytuacji, kiedy do utrwalonego kodu zachowania się w strukturze społecznej zaczęły przenikać nowe zwyczaje świata zachodniego. Nie obyło się to bez problemów. Nie od parady na początku podałam właśnie cytat z widelcem, nożem i pałeczkami. To swoista metafora tego, jak wyglądała Japonia i Japończycy w tamtym okresie. Z jednej strony strach i nieporadność, z drugiej ciekawość odmiennych zachowań ludzi zachodu.

Właśnie w takich czasach dorastała Nao – babcia autorki. Jej życie  to obserwacja zmian zachodzących w kulturze japońskiej, spowodowanych nie tylko handlem z krajami europejskimi, ale również rolą, jaką na arenie światowej odgrywała Japonia wraz z konsekwencjami jej militarnej polityki – konflikt z Chinami i Japonią, utworzenie marionetkowego państwa Mandżuko, aż wreszcie trudne czasy II wojny światowej. Kres czasu samurajów, zmiana kodeksu zachowań, które obowiązywały jeszcze w wieku XIX, trudne relacje w małżeństwie, wojna i czasy powojenne – to główne składowe tego, z czym musiała się mierzyć Nao przez całe życie. 

Czasy Nao to właśnie rozbudowująca się Edo, czyli stolica państwa która przyjęła nazwę Tokio, to gejsze – wciąż istotne towarzystwo podczas biznesowych spotkań, bieda na południu kraju wymuszająca wśród rodzin brutalne mabiki, zwane również „przycinaniem nowo narodzonych”, duża rola w kulturze teatru kabuki i , podkreślanie statusu mężatki odpowiednim kolorem przepaski i nieodłączną skomplikowanie upiętą fryzurą marumage, oznaczającą, że serce tej kobiety zjednoczyło się z sercem męża, a także reperkusje spowodowane zrzuceniem na Hiroszimę i Nagasaki bomb atomowych.

Książka nie tylko opowiada historię jednej rodziny, ale przedstawia wielką transformację Japonii, diametralnie zmieniającą to państwo na przestrzeni zaledwie 100 lat. Gorąco polecam.

A jako uzupełnienie książki polecam lekturę „Wyznań gejszy” Arthura Goldena (z fabułą w zbliżonym okresie), do obejrzenia filmy „Wiosna, lato, jesień zima… i wiosna” w reżyserii Ki-duk Kima i „Atomowe rany” w reżyserii Marca Petitjean’a, oraz zdjęcia Japonii sprzed 100 lat, a w trakcie lektury posłuchania gry na tradycyjnych japońskich instrumentach biwa,  koto i shamisenie.

6/6
______________________
cytat: Miki Sakamoto - "W cieniu kwitnących wiśni", wyd. PWN
Książka bierze udział w wyzwaniu: Czytamy powieści obyczajowe i  Grunt to okładka - edycja "kwiaty"


Paszporty Polityki 2013, czyli Ziemowit Szczerek i jego Mordor

$
0
0
Jako że lubię śledzić nagrody literackie, mojej uwadze nie umknęło wczorajsze rozdanie Paszportów Polityki. 
„Moje” pierwsze Paszporty sięgają 2002 roku, kiedy jako świeżo upieczona studentka dowiedziałam się, że nagrodę zgarnęła rówieśniczka - Dorota Masłowska. Oczywiście niedługo potem wypożyczyłam w bibliotece „Wojnę polsko-ruską pod flagą biało-czerwoną”, aby przekonać się o czym rzecz. Po lekturze poczułam rozczarowanie. O ile początek zapowiadał się świetnie, o tyle im dalej w treść, tym mniejsza była z tego przyjemność. Ale to było dziesięć z górką lat temu. Później jednak, ponieważ spodobały mi się udzielane przez Dorotę Masłowską wywiady, postanowiłam nie skreślać jej jako autora. Aż nadszedł w końcu taki dzień, kiedy mnie do siebie przekonała – było to w Teatrze Rozmaitości na spektaklu „Między nami dobrze jest”. Nie, Masłowska nie grała na scenie, ale była autorką tego świetnego, zarówno w treści i w grze - utworu.

Kolejnym autorem, którym zainteresowałam się po Paszportach Polityki jest Jacek Dehnel, a jego książek - po lekturze „Lali” jestem gorącą orędowniczką. Wprawdzie umiarkowanie podobał mi się „Rynek w Smyrnie”, ale pozostałe z przyjemnością trzymam na mojej polskiej półce. Szczególnie polecam wysłuchać audiobook „Saturn” z podziałem na 3 role (czytają: Leszek Filipowicz, Roch Siemianowski i Janusz Zadura).


Po drodze do 2013 pojawił się jeszcze m.in. Kuczok, Witkowski, Karpiński i Twardoch, których książki wciąż jeszcze przede mną. 

Do powyższego grona dołączył wczoraj Ziemowit Szczerek z książką „Przyjdzie Mordor i nas zje, zyli tajna historia Słowian”.


Zarówno nagrodzony tytuł, jak i „Rzeczpospolita Zwycięska” (alternatywna historia Polski* po 1939 r.) zapowiadają się interesująco. 
Na pewno nie przejdę obok nich obojętnie, zwłaszcza po wywiadzie na „Lubimy Czytać”, w którym Szczerek powiedział : „Granica między rzeczywistością, a fikcją jest dziś straszliwie płynna nawet w tzw. klasycznym dziennikarstwie. Ostatnio, gdy w Krakowie był stan przedpowodziowy i zaczęło się mówić, że Wisła pod Wawelem niebezpiecznie wezbrała, poszedłem rano to zobaczyć. Wchodzę na most i widzę, że poziom wody w Wiśle faktycznie się podniósł, ale nic specjalnego się nie dzieje, do przelania się przez wały daleko, do zalania mostu też. Pojechałem do pracy, włączam TVN 24, a tam taka atmosfera, jakby Kraków miał zaraz zostać ewakuowany. Rzeczywistość jest podkręcana i to jest codzienność. Użyłem więc tego podkręcenia jako formy: ja też w swojej książce podkręcam i to nawet jeszcze bardziej. Tyle, że mówię o tym wprost.”

Tym samym na moją długaśną listę książek właśnie dopisałam tę najnowszą paszportową :)

_____________________________
* z tego typu książek polecam "Alterland" Marcina Wolskiego




Kulinarni czytają. Śliwka - Smakowity chleb

$
0
0
W zeszłym tygodniu cykl „Kulinarni czytają” gościł Tosię z bloga Burczy mi w brzuchu. Wtedy też wspominałam, że blog ów Tosia współtworzy z przyjaciółką Śliwką. I to właśnie Marta jest dzisiejszym Gościem w weekendowym cyklu.

Śliwka jest zdania, że dla niej „ideą gotowania jest wywołanie uśmiechu na twarzy drugiej osoby”. Trudno się z tym twierdzeniem nie zgodzić - jedzenie przecież to nie tylko czynność fizjologiczna, ale często dostawca szczęścia ;)

Pierwszy blog dziewczyn już znacie. Dzisiaj poznajcie drugi. Smakowity chleb, bo o nim mowa traktuje o piekarniczych wytrawnych lub słodkich eksperymentach na drożdżach, zakwasie, z użyciem różnych mąk, wykorzystujących przepisy z kuchni różnych stron świata. Jest kopalnią ciekawych przepisów na niebanalne bochenki i bułki oraz przewodnikiem dla początkujących piekarzy. 

Ponieważ lubię kasze znalazłam tam dla siebie przepis na zakwasowy chleb z kaszą jęczmienną i sokiem pomarańczowym oraz na bezglutenowe bułeczki jaglane. Dla niecierpliwych proponuję pomidorowo-bazyliową ciabattę do bruschetty. Obiecująco zapowiada się również imbirowa bagietka na zaczynie drożdżowym.

Po resztę przepisów zapraszam na Smakowity Chleb, a teraz zapraszam do lektury, co lubi czytać Śliwka.

Tosiu i Marto dziękuję za udział w cyklu :)


1. Książki, które czytam najchętniej. 

Moją ulubioną książką, którą przeczytałam już dobre parę lat temu jest „Książę przypływów” Pata Conroya. To historia Toma Wingo, bohatera z trudnym dzieciństwem, zlokalizowana w Karolinie Południowej. Urzekło mnie w niej nie tylko genialne przedstawienie relacji rodzinnych, ale również niespotykane opisy krajobrazu. Później wielokrotnie wracałam do jego innych książek, w których na pierwszy plan wysuwa się miłość do Karoliny Południowej i nie mogłam się nadziwić z jaką pasją można opisywać swoje miejsce na ziemi. Co ciekawe, jedną z jego książek zlokalizowanych w Rzymie uznałam za nieporozumienie, a gdy bohaterzy przepłynęli ocean i trafili znowu w to magiczne miejsce, książka nagle zmieniła się nie do poznania. Uwielbiam też inne książki z nurtu amerykańskiej literatury dwudziestowiecznej, na przykład „Na wschód od Edenu” Johna Steinbecka. 


Kilka lat temu ukochałam sobie książki Haruki Murakami. Mają w sobie niezwykłą magię i są bardzo metaforyczne. Przeczytałam już prawie wszystkie, więc ostatnie dawkuję sobie ostrożnie, choć Murakami wciąż pisze i trzyma podobny poziom. Do ulubionych zaliczam „Norwegian wood” i „Na południe od granicy, na zachód od słońca”. 


Z polskiej prozy najchętniej czytam Wiesława Myśliwskiego (moją ulubioną dotychczas jest „Nagi sad”), lubię też literaturę iberoamerykańską, a od czasu do czasu połykam jakiś kryminał.


2. Ulubiona książka kulinarna.

Jako blogerka kulinarna lubię czasem przejrzeć książki kucharskie, zachwycić się pomysłami, zdjęciami i podkraść coś w ramach inspiracji (zwykle jednak dodaję coś od siebie). Przez wiele lat trudno mi było odpowiedzieć jaka jest moja ulubiona książka kulinarna z prostej przyczyny- raczej nie mam ich wiele w mojej kolekcji. Ostatnio jednak znalazłam prawdziwą perełkę- „Tartine bread” Chada Robertsona.


Jest on właścicielem „Tartine Bakery”, piekarni z San Francisco, która słynie z nietuzinkowego pieczywa. Pieczemy z Tosią chleb dość często, w ramach naszego drugiego bloga smakowitychleb.pl i miałam już z nim nieco doświadczenia. Książka „Tartine bread” jednak pozwoliła mi w zupełnie inny sposób spojrzeć na pieczenia chleba. Wiele z nią eksperymentuję, więc jest już nieźle sfatygowana. Każda strona sklejona jest mieszanką mąki i wody. 


3. Książkowe wyznanie.

To będzie właściwie kilka wyznań. Po pierwsze, uwielbiam pożółkłe książki z antykwariatu. Mimo że wiem, że czeka na mnie stos nowych książek do przeczytania, lubię kupić kilka, gdy zahaczę o antykwariat. Na moje szczęście, te które mnie interesują są już tak stare, że zwykle daje za nie kilka złotych.

Mój schemat czytania zawsze zaczyna się od sprawdzenia oryginalnego tytułu książki, bez względu na to, czy oryginał napisany został w zrozumiałym czy niezrozumiałym dla mnie języku. Bez tego po prostu nie mogę zacząć. 

Inne wyznanie jest lekko upokarzające. Kiedyś, czytając książkę (notabene znowu Pata Conroya) „Wielki Santini”, zauważyłam, że jest ona dość krótka. Nie powstrzymało mnie to jednak, połknęłam ją z wielkim zainteresowaniem i uznałam za świetną. Najpierw lekko zaskoczyło mnie, gdy mój znajomy zakupił ją 2 tomach (taka cienka a w dwóch tomach?!), następnie okazało się, że zupełnie nie zaintrygowało mnie, że na jej obwolucie widnieje wielka cyfra 2, a na jej pierwszej stronie 19. Przeczytałam tylko połowę. Drugą połowę. Nadal ją polecam, choć chyba wracanie do pierwszej części straciło już sens. 



4. Książka, którą czytam obecnie.

Obecnie czytam książkę Khaleda Hosseini „I góry odpowiedziały echem”. Jestem w połowie, więc ciężko mi jeszcze jednoznacznie stwierdzić, czy mi się podoba. To wzruszająca historia umiejscowiona w Afganistanie, pokazująca jak bardzo ta kultura różni się od znanej nam „europejskiej”. Jestem też świeżo po lekturze „Źródła” Ayn Rand, która mimo wielu wad, porwała mnie do reszty. 


Literatura od kuchni 2: garść cytatów i kilka linków z kuchni wziętych

$
0
0
Można być głodnym wiedzy, głodnym wrażeń lub z fizjologicznego punktu widzenia - głodnym zwyczajnie. Bohaterowie literaccy, jakkolwiek najczęściej nie są to ludzie z krwi i kości – na kartach książek również bywają głodni, kroją, gotują, piją i konsumują. I właśnie te fragmenty z uporem maniaka w książkach tropię i wypisuję. Wcześniej przedstawiłam tego naprawdę mini wycinek. Mini – bo na cytaty mam założony osobny kajet, który ma pełnić – oprócz „zbieractwa” i gimnastyki chorej ręki - również inną funkcję. W dobie komputerów i zawsze podręcznej klawiatury, okazuje się, że pisanie długopisem, piórem, czy ołówkiem pomału odchodzi do lamusa. Niedobrym efektem tego jest nie tylko to, że zapomnieliśmy, jak pisze się długie listy, ale przede wszystkim to, że pismo odręczne traci swoją, wyćwiczoną przez szkolne lata, czytelność i elegancję.



Wracając do kulinarnych cytatów jako takich, dzisiaj kolejna porcja z czterech ostatnio czytanych i przeczytanych książek:

„Dobre menu na jeden wieczór obejmowało dziewięć dań: grillowane ryby, stek z tofu, wołowinę w sosie sojowym, filet z kurczaka po chińsku przyrządzony na słodko-kwaśno z warzywami, zupę miso z muszlami, omlet, szpinak podsmażany na maśle, dwa malutkie, świeże, surowe filety z tuńczyka pasiastego oraz danie z wieprzowiny i dyni z wyspy Hokkaido z marchwią oraz fasolą. Wszystko przyrządzone było w małych wygodnych do spożycia kawałkach oraz podane na filigranowych miseczkach i talerzykach. Kolory dodatków zostały tak dobrane, by pobudzały apetyt.”


„Z dziennikarstwem zetknął się, siedząc nad pajdą chleba i ociekającym tłuszczem saucisson. Chleb był dobry, upieczony bez drożdży – wyrósł siłą własnego ciasta, w ogrodowym piecu Partridge’a. Wokół domu Partridge’a unosiły się zapachy przypalonej mąki kukurydzianej, ściętej trawy i pieczonego chleba.
Saucission, chleb, wino, opowieści Partridge’a… Z ich powodu przegapił okazję złapania pracy, która mogła mu dopomóc w przyssaniu się do nabrzmiałej piersi biurokracji.”
(Annie Proulx – „Kroniki portowe”)


„- Następny, proszę! – wrzasnęła prolka z warząchwią, odziana w biały fartuch.
Winston i Syme wsunęli tace pod kratę. Na każdą szybko wrzucono regulaminowy obiad – blaszaną miskę różowo szarego gulaszu, pajdę chleba, kostkę sera, kubek Kawy Zwycięstwa (bez mleka) i jedną pastylkę sacharyny.
- Tam, pod teleekranem, jest wolny stolik – powiedział Syme. – Ale po drodze weźmy dżin.
Dżin wydano im w kubkach bez uchwytów. Przeszli przez zatłoczoną salę i zestawili miski na stolik z metalowym blatem, na którego brzegu ktoś pozostawił kałużę rozlanego gulaszu: ohydną płynną maź podobną do rzygowin. Winston uniósł kubek z dżinem, przez chwilę zbierał się na odwagę, po czym jednym haustem wypił oleistą ciecz. Oczy zaszły mu łzami, zamrugał więc kilka razy i nagle odkrył, że jest głodny. Zaczął przełykać pełne łychy błotnistego gulaszu, w którym gnieniegdzie pływały gąbczaste różowe sześciany, prawdopodobnie preparat mięsny. Ani Winston, ani Syme nie odzywali się, dopóki nie opróżnili misek.”
(George Orwell – „Rok 1984”)


„W rodzinie utrzymywał się pogląd, że babcia Jimmy’ego znakomicie gotuje, i chociaż kiedyś może była to prawda, to w ostatnich latach nastąpiło pogorszenie. W kuchni stosowano oszczędności idące dalej, niż było to teraz konieczne. Matka Jimmy’ego i jego wuj zarabiali przyzwoicie, ciotka dostawała emeryturę, a i w warsztacie był całkiem spory ruch, niemniej używało się jednego jajka zamiast przewidzianych trzech, a do pasztetu dodawało się dodatkową szklankę płatków owsianych. Próbowało się to równoważyć, nadmiernie przyprawiając potrawy sosem worcestershire czy dodając do słodkiego kremu za dużo gałki muszkatołowej. Ale nikt nie narzekał. Wszyscy chwalili. Narzekania czy skargi były w tym domu taką samą rzadkością jak piorun kulisty.”
(Alice Munro – „Miłość dobrej kobiety”)


***

A propos książek i  kulinariów – garść linków, pośród których znajdziecie:

I cóż, że róż? Alice Munro - "Miłość dobrej kobiety"

$
0
0


Nie lubię różu. Jako kolor ubrania lub różnych, niekoniecznie odzieżowych, dodatków – mógłby dla mnie nie istnieć. Owszem – zachwycam się różowymi kwiatami, z reguły nie odmawiam jedzenia w różowym kolorze, ale w innych przypadkach organicznie go nie trawię. 

Alice Munro do tej pory była dla mnie zagadką, nad którą zachwycała się większość czytelników jej książek. Byłam ciekawa jak mistrzyni krótkiej formy rzeczywiście wypada w swojej specjalizacji.

W prezencie świątecznym poprosiłam o „Miłość dobrej kobiety”. Już na początku zirytowałam się na autorkę. W tytułowym opowiadaniu wodziła mnie za nos, mamiła życiorysami trzech chłopców tylko po to, aby pokazać mi później, że nie są w tej opowieści wcale tacy istotni, odgrywają zaledwie rolę kawałka puzzli w całej układance. Całe opowiadanie, chociaż sprytnie wymyślone, chyba nie było do końca dobrze przemyślane. Mimo że trzy różne punkty odniesienia całości świetnie zgrały się ze sobą, na koniec pozostawiły mnie jednak sam na sam z irytacją. Zbliżając się do finału opowiadania w głowie ułożyłam sobie dwa możliwe scenariusze rozwiązań - oba dość emocjonujące. A co z tym zrobiła Alice Munro? Nie zrobiła nic. Skupiła się na krajobrazie i chwili wieczornej ciszy i spokoju, która guzik mnie w tym momencie obchodziła.

Zdecydowanie lepiej wypadło ostatnie opowiadanie „Sen mojej matki”, który był ciekawą wizją młodej wdowy, która nie radząc sobie z macierzyństwem mimowolnie zdaje się na przejęcie roli przez szwagierkę z całym tego wachlarzem konsekwencji. 

Również w opowiadaniu „Cortes Island” autorka ciekawie nakreśliła portret młodej mężatki wchodzącej w dorosłe życie, podejmującej pierwszą pracę i pomału uczącej się, że asertywność to wielka zaleta w zderzeniu z nieżyczliwą sąsiadką. 

Pozostałe opowiadania spokojnie mogłabym sobie odpuścić. Kobieta uwikłana w romans, dorosła córka stroniąca od matki, pielęgniarka, której pomoc umierającym była sposobem na życie – wszystkie te kobiety może i są ciekawymi postaciami, ale forma opowiedzenia ich życiorysów była nieatrakcyjna. Kilkakrotnie łapałam się na tym, że błądząc myślami gdzie indziej, machinalnie czytałam tekst nie zwracając uwagi na treść w efekcie czego niektóre fragmenty musiałam czytać dwukrotnie.


„Miłość dobrej kobiety” jest trochę jak ten koc ze zdjęcia – przekorny prezent, który otrzymałam w prezencie na imieniny: jest miękki, przydatny, posiada świetne rozwiązanie, jakim są wszyte do niego rękawy i kieszonki, ale ma też jedną podstawową i dyskwalifikującą wadę (wybacz, Madzia) – jest różowy.


Według mnie książka to niewykorzystany potencjał o dość nierównej treści. I do diaska! – dlaczego taki tytuł?! Opowieści o kobietach są, o różnych formach miłości również, dobro ma wiele znaczeń, ale tytuł kompletnie od czapy. „Portret kobiety” brzmiałby zdecydowanie lepiej.



Do tych wielu łyżek gorzkiego dziegciu wmieszam jednak jedną łyżkę miodu za świetną umiejętność niezauważalnego w toku narracji wplatania czasu przeszłego w teraźniejszy.


Na koniec – parafrazując tytuł tego wpisu: I cóż, że Nobel?
A  może trafiłam niefortunnie? Może jest coś, czym Munro mogłaby mnie jeszcze zachwycić?


3/6
________________________________
Alice Munro – „Miłość dobrej kobiety”, Wyd. W.A.B.


Kulinarni czytają. Magda - Cakes and the City

$
0
0
Dzisiejszego Gościa w weekendowym cyklu „Kulinarni czytają” poznałam podczas II Blog Forum Gdańsk w październiku 2011 r. Wrażenie jakie na mnie wywarła było bardzo sympatyczne – to pogodna i… wygadana osoba ;) Z nią na pewno nie zabraknie Wam tematów do rozmowy ;)

Blog Magdy „Cakes in the City”, jak sama nazwa wskazuje, to słodkie miejsce w blogosferze. Nie będę się tutaj rozwodzić nad tym, co tam znajdziecie, a czego nie – to sprawdźcie sami. Ja na zachętę podam trzy moje typy: Rolada remake z czekoladą, mascarpone, Amaretto i jagodami, Sernikotoffi z malinami oraz najnowszy Sernik śliwka w białej czekoladzie. Czy Wam też na samą myśl cieknie ślinka” ;)

Resztę delicji szukajcie na blogu Magdy, ale najpierw przeczytajcie jej poniższe odpowiedzi. Są napisane w świetnym stylu, więc nie możecie tego przegapić.

Magda, dziękuję za przyjęcie zaproszenia i błyskawiczną odpowiedź.


1. Książki, które czytam najchętniej:

Akt czytania uważam za jedną z największych przyjemności, dlatego co miesiąc domowa biblioteka powiększa się o parę nowych książek. Najchętniej sięgam po to, co mam pod ręką - nie są to jednak przypadkowe wybory. Różnorodność tytułów zaczyna się od najnowszej beletrystki, poprzez opracowania z zakresu architektury oraz sztuki, kończąc na powieściach graficznych. Odzwierciedla to symbiozę awangardowych gustów mojego chłopaka i moich, bardziej popowych ;-) Każda lektura to wciąż nowa przygoda.



2. Ulubiona książka kulinarna:

Książką kulinarną, która sprawiła, że znalazłam się w niebie - dosłownie i w przenośni - okazała się 'Lily Vanilli's Sweet Tooth: Recipes and Tips from a Modern Artisan Bakery’ Lily Jones, którą niedawno nabyłam w Londynie i z zachwytem przeczytałam w samolocie, wracając do Wrocławia. To nie jest kolejna publikacja estetyzowanych zdjęć i litanii przepisów, które wszyscy znają - jest to zaś niezwykle rzetelne i doskonałe merytorycznie źródło, dzięki któremu każdy może nie tylko nauczyć się piec ciasta, ale przede wszystkim kreować własne wypieki. Charakterystyka podstawowych składników i ich wzajemnych relacji w procesie pieczenia różnych typów ciast stała się także i dla mnie inspirującym odkryciem - nie wspominając o szacunku dla matematycznej natury cukierniczych sukcesów, koniecznie odmierzanych porządną wagą i miarą. Lily Jones dzieli się swoją pasją bez wydumanego ego, zachęca do samodzielności i kreatywności, stawiających się na miejscu wszystkich absolute beginners. 

Warto wspomnieć, że zanim Lily otworzyła swoją cukiernię w Londynie, sprzedawała wypieki na targu, nie będąc profesjonalnie wykształconą w tej dziedzinie. Można powiedzieć, że była jedną z nas ;-) I ja tam byłam, i ciasto jadłam, i kawę piłam, ale to już zupełnie inna historia... ;-)



3. Książkowe wyznanie:

Większość zdjęć na blogu powstała spontanicznie w aranżowanej codziennością scenerii stolika kawowo-książkowo-gazetowego. Obecność książek stała się główną inspiracją do fotografowania wypieków a w okresach intensywnego blogowania niekiedy słyszałam żarty o tym, czy kryterium nabywania książek jest fotogeniczność okładek ;-)



4. Książka, którą czytam obecnie:

Książka, której aktualnie poświęcam uwagę, nie jest przeznaczona do tradycyjnego czytania; jest to komiks, a raczej powieść graficzna, w której historia opowiadana jest za pośrednictwem obrazów, a nie słów. ‘Boska kolonia’ Nicolasa Presla ‘pełna odniesień do literatury i sztuki (Dante, Piero della Francesca, Joseph Conrad), jest poruszającą opowieścią o zagładzie inności, której odbieramy prawo do istnienia, ponieważ nie przypomina tego, w co wierzymy’ (Grzegorz Jankowicz, fragment wstępu). 



Czy wiesz, co jesz? Julita Bator - "Zamień chemię na jedzenie"

$
0
0
Mam sobie takie oto hobby, które nazywa się „zakupy”. Nic specjalnego – powiecie, skoro jestem kobietą. Śpieszę jednak wyjaśnić, że nie chodzi tu o zwyczajny shopping odzieżowy, tudzież gadżeciarski związany nierzadko z polowaniem na promocje i wyprzedaże. Moje zakupy dotyczą spożywki i gruntownego lustrowania sklepowych półek. A ponieważ lubię czytać – na zakupach czytam dużo, bardzo dużo… etykiet na produktach spożywczych. Podobno nie każdy to robi, skoro według obiegowej opinii - wypadamy słabo w konkursie o medal „świadomego konsumenta”. Prawdę powiedziawszy potwierdza to moje drugie hobby, również związane z zakupami, które nazywa się „obserwacją taśmy”. Polega na jakże prostym zadaniu niepohamowanego zaglądania ludziom w koszyki. 
Jaki jest wynik poczynionych obserwacji? Prawie za każdym razem na taśmie pojawia się słodzony, barwiony chemiczny napój, dużo słodyczy, mięso na tony i mnóstwo przetworzonej żywności (ach te klopsiki w sosie pomidorowym, flaczki, swojska fasolka po bretońsku, czy sos bolognese do spaghetti). Bardzo mało jest za to kasz, naturalnego - bez słodkich dodatków - nabiału, warzyw i owoców.

No i co z tego? Przecież każdy je, tak jak mu pasuje i smakuje – ktoś powie. Racja! Ale może warto zastanowić się nad prostym faktem, że skoro kupując telewizor, auto, telefon nie bierzemy pierwszego z brzegu modelu, byle tańszego, to analogicznie powinno być również z jedzeniem, które spożywamy. Do podobnej konkluzji doszła Julita Bator w publikacji „Zamień chemię na jedzenie.”


Kiedy przeczytałam wyżej wymienioną książkę, stwierdziłam, że tak naprawdę nic w niej odkrywczego. Chwilę później zmieniłam jednak zdanie, kiedy przypomniałam sobie moje kompulsywno-maniakalne czytanie etykiet i wyciąganie żurawia do obcych koszyków. Może i ja wiem, że dany produkt bardziej nadaje się do śmietnika niż na obiad, ale nie każdy może zdawać sobie z tego sprawę. I właśnie dla obojętnych na wiedzę lub „nieuświadomionych” - ta książka będzie świetnym wprowadzeniem do mądrych, świadomych wyborów przed sklepową półką.

Julita Bator przez 20 rozdziałów po kolei rozprawia się: z chorobami własnych dzieci spowodowanych spożyciem śmieciowego jedzenia, tropi przestępców, czyli dodatki do żywności, dochodzi do wniosku, że cukier jest wszędzie (nie zawiera go może jedynie… sól ;)), zastanawia się nad zapachem warzyw i sposobach przemytu w daniach dla tych, którzy boją się ich jak przysłowiowy diabeł święconej wody, zastanawia się, parafrazując bohatera filmu Barei: ile mięsa jest w mięsie, omawia nieprzydatne dodatki (benzoesan sodu, glutaminian sodu, siarczyny i azotyny oraz ich pochodne, tartrazynę, dwutlenek siarki i kwas sorbowy), będące źródłem największych zdrowotnych problemów oraz postuluje o powrót do starych dobrych czasów, kiedy zimową porą szafy pękały w szwach za sprawą słońca w słoikach, czyli wekach.

Z tego miejsca zaznaczam, że autorka nie jest wojującym ekologiem, ale poszukiwaczem złotego środka, czyli sposobu na to, jak kupować i co jeść, aby nie zaśmiecać organizmu szkodliwymi dodatkami i jednocześnie nie zbankrutować. Po lekturze każdy już będzie wiedział, że między zdrową żywnością i wysoką ceną niesłusznie stawia się zawsze znak równości. Nie musi tak być, wystarczy trochę się wysilić i początkowo poczytać nieco więcej, niż podczas zwykłych, dotychczasowych zakupów. Bo czy zastanawialiście się czasem nad dziwną zależnością, że im produkt ma więcej składników, tym mniej kosztuje? Przecież to zaprzeczenie ekonomii. Czy producent jest dla nas aż taki hojny, czy może jednak robi nas w bambuko?

Muszę się tutaj przyznać do jeszcze jednej rzeczy – tak naprawdę zakupy mnie czasem nudzą. Bywa to najczęściej wtedy, kiedy po raz kolejny omijam całe, zatowarowane na maksa regały, tylko dlatego, że zamiast produktów widzę niejadalne śmieci. Na mojej sklepowej mapie nie istnieją alejki z chipsami, margarynami, słodkimi jogurtami i mlecznymi deserami, chińskimi zupkami, sosami i zupami w proszku, kostkami rosołowymi, wegetami, półki z gotową żywnością, kolorowymi napojami, ba! nawet z karmami dla kotów, bo moje futra są Barferami. Po odkryciu tajemnicy pn. „syrop glukozowo - fruktozowy” porzuciłam nawet tak ukochaną przeze mnie słodką alejkę. Batoniki, cukierki, pierniczki i ciastka – żegnajcie. Witajcie  owoce, bakalie i gorzka czekolado, która nie masz na pierwszym miejscu w składzie – cukru .

Pan R. chyba już się przyzwyczaił do mojego zakupowego hobby i też nawet polubił czytanie etykiet (ale nie jest takim ortodoksem jak ja ;)). Ostatnio nawet nie marudził, kiedy robiłam porównawcze zdjęcia. Napomknął tylko, abym za bardzo nie szalała, „bo wiesz, tu są kamery i one nie lubią, kiedy ktoś robi zdjęcia. A my przecież nie chcemy być wyrzuceni ze sklepu.” Z tego m.in. względu nie hamowałam się tylko na dziale nabiałowym znajdując kilka „perełek”. Bo to, że syrop malinowy zawiera tylko jedną malinę, pierniki porzeczkowe nie mają w składzie w ogóle czarnej porzeczki, a jogurt truskawkowy – ani jednej truskawki, to pewnie wiecie? ;) Ale czy Wam, tak jak i mi uwiera mleko w proszku znajdujące się w jogurcie? ;)



Gorąco zachęcam do przeczytania książki Julity Bator „Zamień chemię na jedzenie”. Może i Wy odnajdziecie w sobie nową pasję? ;)
Swoją drogą - ciekawa jestem jak wyglądają Wasze spożywcze zakupy? ;) Jeżeli chcecie zobaczyć moje zakupy, zapraszam na II część wpisu na mój blog kulinarny Koty Kuchenne Oczka.


5/6

1. Z konsumenckich ciekawostek polecam obejrzeć serię krótkich filmów Katarzyny Bosackiej "Wiem, co jem" i „Wiem co jem, wiem, co kupuję”.
2. Warto przeczytać "Śmieci dla dzieci" część 1, 2 i 3.
___________________________________
Julita Bator – „Zamień chemię na jedzenie”, wyd. Znak; czytałam w formie e-booka
Recenzja bierze udział w wyzwaniu:  Polacy nie gęsi, czyli czytamy polską literaturę



Viewing all 538 articles
Browse latest View live