Quantcast
Channel: czytelniczy
Viewing all 538 articles
Browse latest View live

Varia: nagrody literackie, nominacje, premiery

$
0
0

Ostatnimi czasy, wraz z miesięcznym stosem książek nabytych, zdarzało mi się również podsumowywać miniony okołoliteracki miesiąc w kategorii nagród, nominacji bądź innych ciekawych wydarzeń. Nie zrobiłam tego ostatnio, bo notatka zapewne bardzo by się wydłużyła, a ja nie chciałam nadużywać Waszej uwagi. Nic jednak straconego ;) Niedopowiedziane uzupełniam dzisiaj :)


Zacznijmy od nagród:

Podczas 23. Wrocławskich Targów Dobrych Książek przyznano Pióro Fredry 2014 książce Krzysztofa Karpińskiego – „Był jazz. Krzyk jazz-bandu w międzywojennej Polsce”.

Cieszy mnie ta nagroda, bo książka zarówno dotyczy ciekawego tematu, jak i może pochwalić się nad wyraz interesującą i dobrze przemyślaną okładką. Muszę pamiętać, aby przy najbliższej wizycie w księgarni, spojrzeć, kto jest jej autorem.



Podczas finału 8. Festiwalu "Puls Literatury" nagrodę literacką im. Juliana Tuwima otrzymała Hanna Krall. Za Dziennikiem Łódzkim: "Nagroda Literacka im. Tuwima tradycją nawiązuje do ustanowionej w międzywojniu Nagrody Literackiej Miasta Łodzi, której laureatem był m.in. Julian Tuwim. Nagroda ta powołana została do życia podczas obchodów w Łodzi Roku Juliana Tuwima 2013. Początkowo miała nastąpi reaktywacja Nagrody Literackiej Miasta Łodzi o wysokości 100 tys. zł. Ostatecznie została ograniczona do 50 tys. zł i jest samodzielną nagrodą Domu Literatury (a nie nagrodą miejską, jak np. "Gdynia"). Nagroda przyznawana jest za całokształt twórczości."



Znamy też wyniki konkursu „Książka Roku”  polskiej sekcji IBBY, a zatem w dziedzinie książek dla dzieci. Tutaj z pomocą przyjdą mi informacje zawarte na stronie internetowej IBBY:


screen strony polskiej sekcji IBBY



I jeszcze nominacje: 
Przedstawiono nominacje do Paszportów Polityki. W kategorii Literatura o Paszport walczą:


Gala ogłoszenia laureatów i wręczania nagród odbędzie się już niebawem, bo 13 stycznia br.




W tym - ciekawostka z zagranicy: 
Kryminał „Wołanie kukułki” (tutaj moja recenzja) J.K. Rowling (aka Robert Galbraith) otrzymał nominację do Międzynarodowej Dublińskiej Nagrody Literackiej IMPAC. Jak podaje strona Regał Nowości: „Do nagrody nominowane są powieści anglojęzyczne oraz przekłady na język angielski, a ich propozycje nadsyłane przez pracowników bibliotek na całym świecie. Wśród konkurentów pisarki są zwycięzcy Bookera z ostatnich lat – Australijczyk Richard Flanagan i pochodząca z Nowej Zelandii Eleanor Catton, a także amerykańska pisarka „wagi ciężkiej”, zdobywczyni Pulitzera Donna Tartt.”
Laureat zostanie ogłoszony 17 czerwca.


Oraz smutna wiadomość, iż zmarł znany tłumacz, poeta i eseista Stanisław Barańczak.

O Stanisławie Barańczaku w "Tygodniku Powszechnym" 




A na koniec garść nowości księgarskich. Ze strony Data Premiery wybrałam te, które osobiście zainteresowały mnie najbardziej. Opisy książek cytuję za ww. stroną:


Joanna Bator – Wyspa łza; wyd. Znak (premiera 14.01.2015)

Premiera wyczekiwana przeze mnie od Nike 2013, kiedy to autorka zdradziła plany związane z pisaną aktualnie książką. 

Znikła bez śladu. Opowieść o mrocznej bliźniaczce. 

Co robi Joanna Bator, którą prześladują słowa „znikła bez śladu”?

Szuka po omacku. Czeka na znak. Na Sandrę Valentinę, która w 1989 roku znikła bez śladu i do dziś nie odnaleziono jej ciała. 

Pisarka i fotograf ruszają śladem zaginionej Sandry. Tam, gdzie kończy się jej trop, zaczyna się mroczna opowieść o miłości, samotności i pisaniu. O podróży na Sri Lankę, wyspie w kształcie łzy, bramie do świata Joanny Bator i jej bliźniaczki. . . 

Zdjęcia Adama Golca ilustrują tę mroczną podróż na wyspę, gdzie ludzie i miejsca istnieją jednocześnie w rzeczywistości i w świecie czarnej magii. 



Karel Čapek - Fabryka absolutu; wyd. Dowody na Istnienie (premiera 06.02.2015)





Na terenie Czech wyprodukowano Boga. Maszyny zwane karburatorami zaczęły masowo wytwarzać Absolut. W pewnym momencie było go już tak dużo, że postanowiono bombardować nim Anglię. Nastała na świecie nieograniczona obfitość wszystkiego, czego ludziom potrzeba. Ale ludziom potrzeba wszystkiego, tylko nie nieograniczonej obfitości. 


Zauważono, że Absolut potrafi przypodobać się ludowi i wszędzie przybiera mentalność danego kraju. W cesarstwie niemieckim Absolut natychmiast stał się państwowy, w Polsce działał jak jakiś gatunek alkoholu, a w Czechach na przykład zachowywał się jak indywidualista.



Ałbena Grabowska - Stulecie Winnych. Ci, którzy walczyli; wyd. Zwierciadło (premiera 28.01.2015)

1 września 1939 roku. Mania i Ania Winne, pierwsze w rodzinie z podwarszawskiego Brwinowa bliźniaczki są już dorosłe. Mania rodzi kolejne bliźniaczki - Kasię i Basię. Rytm dwóch pierwszych tomów wyznaczają daty znamienne w dwóch wymiarach historii – tej wielkiej, która bezpowrotnie zmieni losy całego pokolenia Polaków i tej małej, ale wcale nie mniej ważnej – historii rodziny, wyznaczanej życiem kolejnych pokoleń. Pojawienie się w niej dwóch dziewczynek otworzy jej kolejny rozdział. Podczas II wojny światowej rodzina Winnych doświadcza tego, co tysiące polskich rodzin. Niektórzy Winni walczą na europejskich frontach, inni zmagają się z okupacyjną codziennością: terrorem, głodem i groźbą wywózki do obozów koncentracyjnych. Mimo wojennej zawieruchy, życie płynie dalej: Winni kochają, nienawidzą, rodzą się im kolejne dzieci. Nadchodzi koniec II wojny światowej. Upragniona wolność niewiele ma jednak wspólnego z tym, o czym marzyli przez lata nazistowskiego terroru. Inwigilacja i represje ze strony komunistycznych rządów to chleb powszedni powojennych lat. Jak Winni poradzą sobie w nowej rzeczywistości?



Anne Frank – Dziennik (wznowienie); wyd. Znak (premiera 14.01.2015)



II wojna światowa. Zwykłe mieszkanie w centrum Amsterdamu nagle staje się schronieniem, więzieniem i całym światem dla żydowskiej nastolatki Anne, jej rodziny i znajomych. Przez ponad dwa lata, w ciągłym strachu przed wykryciem, próbują oni normalnie żyć, łagodzić codzienne konflikty, doceniać małe radości. Największą tajemnicą Anne jest zmyślona przyjaciółka Kitty, której opowiada o wszystkim, co dzieje się w kryjówce: przerażeniu, plotkach, kłótniach, pierwszej miłości. Sekretne listy do Kitty układają się w przejmujący dziennik dziecka, obdarzonego niezwykłym zmysłem obserwacji i dojrzałością. Ostatni zapisek powstał 1 sierpnia 1944 roku – na trzy dni przed aresztowaniem i wywiezieniem do obozu koncentracyjnego wszystkich mieszkańców kryjówki.






Anna Janko - Mała zagłada; Wydawnictwo Literackie (premiera 14.01.2015)

Sochy na Zamojszczyźnie, 1 czerwca 1943 roku. Wystarczyło parę godzin, by wieś przestała istnieć. Budynki zostały spalone. Mieszkańcy rozstrzelani. Pośród zgliszczy pozostał jeden dom, nieliczni dorośli i kilkoro dzieci. Wśród nich — dziewięcioletnia Terenia Ferenc, matka Anny Janko. Dziewczynka widziała, jak Niemcy mordują jej rodzinę. Nieludzki obraz towarzyszył jej przez lata spędzone w domu dziecka, by nigdy nie dać o sobie zapomnieć. Takich dzieci jak ona — osieroconych, obarczonych zbyt wielkim ciężarem — wciąż jest wiele, także dziś. Dzieci białych, żółtych, czarnych, które zaczynają życie od apokalipsy oglądanej na własne oczy. Masakry i ludobójstwa nie stały się przeszłością. Mała Zagłada Anny Janko nie jest jeszcze jedną tragiczną opowieścią rodzinną wyciągniętą z lamusa II wojny światowej. To mocna, jak najbardziej współczesna rozprawa z traumą drugiego pokolenia — naznaczonego strachem. Brutalna, naturalistycznie opisana historia pacyfikacji polskiej wsi staje się w niej punktem wyjścia do przedstawienia etycznej i egzystencjalnej bezradności — wspólnej dla wszystkich, którzy przetrwali.



Irena Morawska - Było piekło, teraz będzie niebo; wyd. Dowody na Istnienie (premiera 16.02.2015)




Co to jest ten słuch reporterski? Ja wyobrażam to sobie w ten sposób – jest to zdolność do wyjścia z własnej skóry, do utożsamienia się z rozmówcami i do wtopienia w ich sytuację. 

Tak właśnie Irena Morawska poznaje i przekazuje nam historię ojca i syna – zabójcy i ofiary z wioski Wólka Duża, bunt rzeźbiarki Katarzyny Kozyry, autorki słynnej Piramidy zwierząt, strach chłopców z Radomska, warunki, w jakich w gminie pod Ciechanowem żyli murarze z oberwanej windy, frustracje młodzieży z Narodowego Odrodzenia Polski. 

Reportaże Ireny Morawskiej zaświadczają o tym, że ma ona słuch absolutny.





Marta Domagalska - Nie przeproszę że urodziłam; wyd. Czarne (premiera 18.02.2015)

W Nie przeproszę, że urodziłam Karolina Domagalska sięga po temat, który budzi wiele kontrowersji, wywołuje lęk, stawia trudne pytania o wartości etyczne. Zwłaszcza w Polsce, gdzie brak szczegółowych regulacji prawnych dotyczących zapłodnienia in vitro. 

Autorka odmalowuje szeroki i społecznie zróżnicowany obraz tego zjawiska. Sięga po historie i doświadczenia rodzin „klasycznych”, czyli heteroseksualnych, ale też „nowych”: lesbijskich lub gejowskich, pisze także o kobietach, które pragnęły mieć dziecko, mimo że nie miały partnera. Rozmówców szuka autorka również za granicą: podróżuje do Izraela, Holandii, Wielkiej Brytanii, Skandynawii, dzięki czemu czytelnik ma szansę poznać wiele odmiennych rozwiązań prawnych: zasady działania banków spermy, dawstwa anonimowego i nieanonimowego, poznaje samych dawców i ich motywację. Równie ważne stają się spotkania, w trakcie których autorka rozmawia o tym, co czują rodzice, którzy decydują się na ten typ rodzicielstwa, kobiety, które przechodzą proces zapłodnienia in vitro, wreszcie dzieci, które nie znają tożsamości biologicznych rodziców. 

Książka Karoliny Domagalskiej to niezwykle cenny głos w dyskusji o współczesnych modelach rodziny. Napisana z delikatnością i taktem, mówi jednak wyraźnie: rodzicem nie jest ten, kto rodzi czy płodzi, tylko ten, kto wychowuje i obdarza miłością.



Steen Eiler Rassmusen - Odczuwanie architektury; wyd. Karatkter (premiera 23.02.2015)





Nowe wydanie klasycznej już książki poświęconej relacjom architektury i zmysłów. Duński architekt w prosty, bezpośredni sposób opowiada o tym, czym jest otaczająca nas przestrzeń, co stanowi o jakości miejsc, w których żyjemy, na czym polega urok niektórych budynków. Interesuje go nie tylko aspekt przestrzenny, pisze także o kontrastach między pustką i pełnią, kolorach i planach, skali i proporcji budynków, świetle i światłocieniach, rytmie i brzmieniu architektury. Lektura tej książki jest sama w sobie zmysłowym doznaniem: zawiera ona kilkadziesiąt fotografii, w większości wykonanych przez autora, a styl Rasmussena odwołującego się do codziennych doświadczeń i zwykłych ludzkich przeżyć jest bezpretensjonalny, pełen nieco staroświeckiego uroku.







Co wiesz o cyckach? Florence Williams – Piersi. Historia naturalna i nienaturalna

$
0
0





„Choć wszyscy kochamy piersi, to nie potrafmy traktować ich do końca poważnie. Nazywamy je słowami pełnymi afektu, ale brzmi w nich gorzka nuta. Piersi nas zawstydzają. Są nieprzewidywalne. Durne. Potrafią zmienić zarówno dzieci, jak i dorosłych mężczyzn w zombie.
To zadziwiające, że te jakże popularne części ciała ludzkiego – nawet dzisiaj, kiedy zostały już odsłonięte, obnażone, wystawione na widok publiczny, wytatuowane, sfotografowane i sfilmowane, a potem rzucone na pożarcie ludzkości, sprzedane i fetyszyzowane – mają ciągle przed nami tak wiele tajemnic. Że tak mało znamy ich biologię. (…) Nawet specjaliści nie są pewni (…), dlaczego piersi w ogóle są. A nigdy w historii ludzkości zrozumienie ich fenomenu nie było ważniejsze niż dziś.” *



Piersi – najbardziej wyeksponowany emblemat kobiecości. Źródło dumy, uciech, satysfakcji lub też wstydu, strachu i kompleksów. Produkt 2w1: do karmienia i zabawy. Kochają je mali i duzi. I jeszcze marketingowcy, którzy z uporem maniaka „szczują cycem” w publicznej przestrzeni.


Za cycki zabrała się też Florence Williams. W sensie za książkę na ich temat, ale i poniekąd za swoje piersi też. Ale o tym za chwilę. Bo skoro temat ma dotyczyć ich naturalnej i nienaturalnej historii – warto zacząć od początku. A zatem? Po co ludziom piersi?  Tak, tak – ludziom. No chyba zgodzicie się, że mężczyznom też są potrzebne. Ba! oni też je posiadają – poniekąd. O tym też będzie w toku mojego wywodu.


Według teorii Wielkiego Łowcy, ukutej przez, jak nazwała ich autorka książki – cycologów, piersi wykształciły się wtedy, kiedy homo sapiens zamiast biegać po swojej jaskini na czworaka, kulturalnie zaczął stąpać na dwóch nogach.  No i pojawił się problem – jak samica ma kusić samca, skoro jej pośladki nie są już na wysokości jego wzroku? Hmmm, to może stwórzmy jej coś, co nazwiemy piersi? Bingo! Zatem: ewolucyjna wersja męska jest taka, że natura wysłuchała samczych potrzeb i zaproponowała ich partnerkom gratis dwie dyndałki. Wprawdzie nie na wysokości oczu, ale niewiele poniżej. Tym samym samiec – chodząc wyprostowany, nie musiał się aż tak bardzo schylać. Tak, tak – troska o brak męskiego garba jest przekonującym czynnikiem za posiadaniem przez kobiety piersi ;)

Florence William jednak ta teoria uwierała niczym cycki w za ciasnym staniku. Zaczęła więc zastanawiać się, czy aby czasem ewolucją piersi mógł zarządzać dobór naturalny, a nie dobór płciowy. Prowadziła akademickie dysputy, z których udało się jej wypracować bezpieczny kompromis. Wyszło na to, że owszem te dwie dominanty (sic!) mogą mieć na siebie ewidentny wpływ. Ergo: gromadzenie tkanki tłuszczowej na klatce piersiowej może być dla potencjalnego seksualnego partnera wyraźnym sygnałem gotowości płciowej i rozmnażania, by później w efekcie małego barabara - móc wykarmić owoc igraszek. Oczywiście kompromis może mieć jeszcze otwartą drogę do dalszych rozważań, stąd Williams polemizowała z tematem jeszcze i jeszcze. Wszak po to przecież są stworzone akademickie dysputy ;) W gruncie rzeczy i tak nadal nie wiadomo na bank, czy cycki to zaiste tylko pawi ogon, czy może tylko mleczarnia. Nie martwcie się jednak tym zbytnio, gdyż cycolodzy wciąż pracują nad rozwikłaniem ewolucyjnej zagadki.

Ale zostawmy na chwilę naukowców – niech się nadal zmierzają z tematem jajka i kury. Bowiem książka obfituje jeszcze w wiele ciekawych informacji. Na ten przykład:
- dlaczego piersi zachowują się jak legiony Juliusza Cezara,
- co to jest mleko czarownicy i kto je wytwarza,
- w którym mieście na świecie odbywa się największa bitwa o piersi,
- z czego robi(ło) się implanty piersi,
- co mają wspólnego estrogeny i szybsze dojrzewanie,
- jak doszło do zaprzestania karmienia piersią i jak do tego powrócono,
- kim są i czym się zajmują laktywiści,
- do czego wykorzystywani są strażacy w Brazylii,
- czym różni się senologia od sinologii.

A i to jeszcze nie wszystko. Jak już udało się Wam zauważyć, Florence Williams optuje za tym, iż piersi zostały  stworzone przede wszystkim po to, aby spełniać się w roli mleczarni. To oczywiście ma niebagatelne znaczenie dla zdrowia kobiety m.in. chroni przed rakiem piersi. Ale! Tylko w określonym czasie. Tutaj dużą uwagę poświęciła nie tylko profilaktyce raka piersi (dla dobra nauki i wiarygodnych wyników badań zdecydowała się nawet nie używać przez jakiś czas samochodu), ale (z naukowcami) podjęła próbę znalezienia przyczyny rozwijania się choroby. Rzucę Wam kilka haseł, które są w temacie istotne: wczesne dojrzewanie, estrogeny, geny, późne macierzyństwo, otoczenie, niebezpieczne dodatki stosowane w przemysłowej produkcji (wszystkiego), zatrucie środowiska.

Zatrucie środowiska wydaje się najjaskrawszą dominantą raka sutka… u mężczyzn. O! To oni też mają piersi?! Potwierdzeniem tezy jest rozdział pn. „Amerykańskim chłopcom rosną piersi.” To dość ciekawy, ale i przerażający fragment książki, tym bardziej, że niektóre opisane w niej osoby, w tym głównie mężczyźni,  już nie żyją. Zmarli - na raka sutka.

A propos otaczającego nas (niezbyt już czystego) środowiska. Ma ono znaczenie nie tylko w przypadku masowo pojawiających się chorób, ale i jakości produkowanego przez kobiety, w okresie laktacji, mleka. No cóż… mimo iż tak niezbędne, tak doskonale spersonalizowane dla danego dziecka, tak odżywcze i pro biotyczne – jest też bardzo zanieczyszczone. W tej sytuacji paradoksem jest to, iż w przyszłości może okazać się, że sztuczne mleko będzie bardziej naturalne od kobiecego. I jak wobec tego dokonać analizy zysków i strat karmiąc oseska?

„Pierś to smartfon i pijalnia soków w jednym”– konkluduje jednak Williams. Trudno się z tym nie zgodzić po przeczytaniu książki. Swoją drogą, książki bardzo ciekawej, przystępnej w odbiorze, napisanej obrazowym, reporterskim i miejscami dość sarkastycznym językiem. Bardzo, ale to bardzo polecam jej lekturę. Gwarantuję, iż nie pożałujecie przeznaczonego na nią czasu ani pieniędzy. A co najlepsze – to nie jest tylko książka dla kobiet. Mężczyźni też mogą się z niej sporo dowiedzieć. Nie tylko to, że piersi są, hmmmm… fajne ;)



ps.  Przyjrzyjcie się polskiej okładce. Według mnie jest idealna i cieszę się, że tak niedosłowna. Autorzy: Wojtek Kwiecień – Janikowski i Przemek Dębowski (który zaprojektował wiele fantastycznych okładek dla wydawnictwa Karakter). No i wszystko jasne! :)

ps. 2  A propos piersi - uwielbiam to „najsłynniejsze zerknięcie” ;)

Na zdjęciu Sophia Loren i Jayne Mansfield



Ocena? - absolutnie i potrójnie  6/6 (za treść, za przekład, za okładkę)
____________________________________
Florence Williams – Piersi. Historia naturalna i nienaturalna ( tyt. oryginału: Breast. A Natural and Unnatural history; przekł. Tomasz Ulanowski), Biblioteka Gazety Wyborczej Warszawa 2014



Kim jesteś, Ireno? Remigiusz Grzela – Wybór Ireny

$
0
0

Przechodziłam wiele razy obok tej zabitej dechami kamienicy przy Złotej 83. Wiele razy zastanawiałam się, dlaczego nikt nic z nią nie robi, oprócz tego, że nakręcili film. Świetna lokalizacja, obiekt zapewne historyczny – bo jej powstanie szacowałam na lata przed II wojną światową. Teraz jest brzydka i obdarta z architektonicznych błyskotek, ale po remoncie być może znowu świeciłaby taki blaskiem, jak kamienica na Próżnej?

Nie pomyliłam się dużo, gdyż kamienicę zbudowano w latach 1896 – 1899. Jej inwestorem był Żyd Wolf Krongold. Ten zaś to dziadek polsko – włoskiej poetki Ireny Conti, a właściwie Ireny Gelblum po mężach Waniewicz i Di Mauro. Conti to zmyślone nazwisko, tak samo jak tożsamość.

Skrzętnie ukrywaną żydowską przeszłość Ireny zdekonspirował jej wojenny towarzysz z Żydowskiej Organizacji Bojowej – Marek Edelman. Irena podczas II wojny światowej działała w konspiracji jako łączniczka. Irka Wariatka, zwykli na nią mówić, bo podejmowała się trudnych zadań – w czarnym kapeluszu, elegancko ubrana podróżowała środkami komunikacji przeznaczonymi dla Niemców w tajnych akcjach na rzecz ŻOB-u. Przeżyła powstanie w getcie i powstanie warszawskie. Po wojnie konspiracja, metaforycznie można powiedzieć, weszła jej w krew. Po krótkim pobycie w Palestynie wróciła do Polski już jako zmyślona Irena Conti z domu Malt.

Wspomniany wcześniej Marek Edelman powiedział, iż „jej życiorys wojenny i powojenny to temat na powieść sensacyjną”. Rzeczywiście – miał rację. Trudne zadanie postawił sobie Remigiusz Grzela, który ze strzępków składał opowieść życia. Jak bowiem opowiedzieć o kimś, kto przyjmując kolejne tożsamości i maski – umyka zacierając za sobą ślady?

Remigiusz Grzela:
„Brakuje mi jej głosu, jej relacji. Czytam wspomnienia, dzienniki, fragmenty łączące ją z tamtym czasem, tamtymi miejscami i ludźmi. Jest tak, jakby wymazała siebie ze wspólnych fotografii. Z wielu siebie wycięła lub wydarła, widziałem takie. (…) Szukam jej w tle tych opisów, między słowami. Zagubiona narracji. (…) Nie jestem zadowolony z opowiadania jej poprzez relacje innych. Bezradność w tej materii jest dojmująca.” (str. 111)


Historię życia Ireny Conti czyta się z nieustającym zdziwieniem. I z niedowierzaniem, że dotyczy ona prawdziwego życiorysu, nie jest fikcją, fabułą stworzoną w umyśle pisarza, skrzętnie dopracowaną, rozbudowaną i opakowaną w zwroty akcji, romanse i trudne rodzinne stosunki. Tymczasem o Irenie w książce opowiadają prawdziwe osoby: Kazik Ratajzer, Irena Rybczyńska – Holland, Janka Kaempfer Louis (córka Ireny).

Mira Jekiel – koleżanka ze studiów medycznych:
„Nie mogłam wiedzieć, że wcześniej była Ireną Gelblum, zwłaszcza że jak ją poznałam, to nosiła na szyi, omal ostentacyjnie, wielki krzyż. Ale zawsze lubiła się pokazać, błyszczeć, grać. Miała dużo kobiecości i właściwie nadawała się na scenę. Musiała grać. Znałam ją od początku jako Irenę Conti. Nie pytałam, skąd to nazwisko, bo każdy ma jakieś nazwisko. Nie tłumaczyła tego. (…) Pamiętam, że w latach pięćdziesiątych mówiła mi, że jeździ do Łodzi spotkać się z ludźmi, których znała w czasie wojny. Takie refleksy się pojawiały, ale rzadko. Mówiła, że to sfera, o której nie chce rozmawiać. Odsłaniała urywki. Właściwie nic. To była bardzo wyrazista dziewczyna.” (str. 244 - 245)

Janka o mamie:
„Mama zachowywała się tak, jakby wojna dała jej immunitet na całe życie. Uważała, że wszystko jej wolno.” (str. 289)


Nasuwa się pytanie: czy zasadnym jest „grzebanie” w życiorysie osoby, która chciała pozostać tajemnicą? I tak, i nie. Przede wszystkim zależy od tego, co te działania mają na celu. W tym przypadku jest to próba wejrzenia w motywację, którą kierowała się Irena niszcząc za życia swoją tożsamość. 

Za biografię zabrał się odpowiedni człowiek. Remigiusz Grzela napisał o Irenie Conti z delikatnością, ogromną wrażliwością i z szacunkiem, jakim obdziela się osoby, które się ceni. Ta książka to nie jest pogoń za tanią sensacją, nie jest piętnowaniem pewnych zachowań, ale swoistym hołdem bez stawiania pomników ze spiżu.


„Pierwszy raz mam taką trudność z opowiadaniem. Bo jak opowiadać o nieistnieniu? Znam kolejne adresy. Poznałem wielu ludzi, z którymi Irena miała kontakt. Ale ciągle wyrastają mury. Nie może być inaczej, skoro nawet rodzina nadal dba o wymazywanie. Najlepiej, gdyby Irena nie istniała.
Ta książka jest opowiadaniem o braku miłości, zemście i nieistnieniu. O kobiecie, która nie przestaje się wymykać schematycznemu myśleniu. Staram się ją zrozumieć. Pewnie nie zrozumiem, jak inni. Wracając z Rypina, długo rozmawiałem z Janką o jej mamie. Powiedziała, że o ni jest osoba, którą można by zrozumieć.” (str. 326)



Za egzemplarz dziękuję wydawnictwu PWN
6/6 i ogromny plus za dobór okładki
________________
cytaty: Remigiusz Grzela – Wybór Ireny; wyd. PWN Warszawa 2014

Polecam również inną książkę Remigiusza Grzeli - Złodzieje koni

Recenzja bierze udział w blogowym wyzwaniu:
Polacy nie gęsi, czytamy polską literaturę
Okładkowe Love

Prowokujące studium ludzkiej psychiki. Joyce Carol Oates - Bestie

$
0
0








„Miałam zamęt w głowie, nie myślałam logicznie. W tej chłodnej, surowej Sali z indiańskiego totemu emanowało coś dzikiego, pierwotnego i prymitywnego, że tylko w niewielkim stopniu przypominał ludzką postać. Kiedy na niego patrzyłam, przebiegł mnie dreszcz. Odwróciłam się, żeby odejść, ale po chwili znów stałam przed nim i przyglądałam się mu uważnie. Jakby karmiąca matka mnie przywołała… „Gillian? Nie bój się. Jesteśmy bestiami, to jest nasze pocieszenie.” Koszmar. Obsceniczny koszmar.” *





Jestem zła na polskie wydanie „Bestii”. Ściślej mówiąc – jestem zła, że zdecydowano się opatrzyć książkę tak beznadziejną okładką z płonącymi schodami. Kojarzy mi się to z polską ekranizacją „Wiedźmina”. Zarówno ta okładka, jak i tamten smok – to graficzne niewypały.

Najlepiej korespondująca z treścią i najlepiej zaprojektowana okładka: na dole po lewej 


Tymczasem w książce jest pożar. Spokojnie – za wiele przy tym nie zdradzam fabuły, gdyż on otwiera całą historię. Jest istotny, ale nie tylko jako dosłownie rozumiany żywioł. Chociaż... tak w zasadzie jest tylko kulminacją, wypiętrzeniem zdarzeń, które… no właśnie – trudno jednoznacznie określić. 

W trakcie lektury poczułam, że wchodzę na znajomy teren. Akademickie niekończące się rozprawy o literaturze, charyzmatyczny wykładowca, zafascynowana studentka - nie kto inny, jak Philiph Roth również wykorzystał ten manewr w powieści „Konające zwierzę”, której ekranizacja pn. „Elegia”, jest jedną z niewielu adaptacji filmowych, które uważam za udane.
Uniwersyteckie środowisko, to również „Hańba” Johna M. Coetzee’go, z którym „Bestie” łączy jeszcze jedno – patową sytuację będącą wynikiem uwikłania w toksyczne środowisko.

Wróćmy jednak do „Bestii”. To dość skondensowana historia opakowana w krótką fabułę. Mimo to spowodowała moją żywą reakcję. Śledziłam zachowania młodej studentki Gillian Brauer i widziałam coś, co ona zdawała się nie dostrzegać.  Zafascynowana autorytetem charyzmatycznego wykładowcy i jego tajemniczej, rzeźbiącej prowokacyjne totemy, żony – niejednoznacznie reaguje na odkryte fakty. Pytanie, czy jej późniejsze zachowanie wynika: ze strachu, z chęci zemsty, z potrzeby chronienia innych, czy szacunku dla autorytetu? I kto tak naprawdę w tym wszystkim jest bestią Myślę, że za każdym razem można odpowiedzieć inaczej. 

„Bestie” to prowokujące studium ludzkiej psychiki. Dla mnie klasa - Joyce Carol tym razem też nie zawiodła. Ale okładkowe love to z tego nie będzie...

6/6
______________________
* Joyce Carol Oates – Bestie (tyt. oryg. Beasts, przekł. Ewa Górczyńska); wyd. Bellona Warszawa 2007
Projekt okładki polskiego wydania: Barbara Kuropiejska – Przybyszewska

Recenzja bierze udział w blogowym wyzwaniu: 12 książek na 2015 rok (książka I - styczeń)



Café Książka: MiTo art café books

$
0
0

„MiTo to nie to, co myślisz, ale to, o czym marzysz
MiTo założyło 3 facetów, w tym dwóch braci – architekt, literaturoznawca, informatyk, łącząc swoje potrzeby i swoje wyobrażenia w poszukiwaniu Formy Otwartej w horyzoncie pragnień ponowoczesnych.
MiTo to galeria sztuki najnowszej osadzona w modernistycznej formule white cube, brutalnie zderzona z kawiarnią specjalizującą się w tym, co zdrowo alternatywne. MiTo to księgarnia artystyczna i humanistyczna umieszczona w kontekście społecznie zaangażowanej dyskusji, wspierająca myśl odważną i przebojową, styl oryginalny i bezkompromisowy.
MiTo to przestrzeń swobodnie łącząca sztuki plastyczne i wizualne z kampowym life stylem i wielkomiejskim lansem, akademię z ulicą, ulicę z salonem, literaturę piękną ze światem mody, muzykę z dizajnem, kuchnię z architekturą, kawę z pisaniem i czytaniem, subtelną filozoficzną debatę z całkiem konkretnie pijącą imprezą, a więc i niszę z mainstreamem i ducha z ciałem.”
(tekst z tablicy wiszącej na ścianie w lokalu)


Jak już się domyśliliście kolejny odcinek cyklu Café Książka należy do MiTo art café books. Pojawiliśmy tam z Panem R., aby rozgrzać się po mroźnym spacerze trasą socrealistycznej Warszawy.

Po prawej od drzwi widoczna ściana z cytowanym powyżej tekstem


Już na wejściu nie trudno było się domyśleć, że ludzie ten lokal lubią. Wolnych stolików było zaledwie kilka. Usieliśmy na miejscu między regałami, zamówiliśmy coś do jedzenia i picia, a w oczekiwaniu na realizację zamówienia zaczęliśmy rozglądać się po lokalu i przeglądać książki, które stały na wyciągnięcie ręki. 


I tym sposobem oboje zgodnie stwierdziliśmy, że chcemy mieć w domu „Księgi Jakubowe” Tokarczuk, a ja utwierdziłam się, że „Źle urodzone” Springera są właściwym punktem na mojej niekończącej się chciejliście (pomimo tego, iż zmniejszam stan domowego posiadania rzeczy). 


A sam lokal? Tak, jak panowie napisali we wstępie – ma on spełniać funkcję kulturalno – rozrywkową i to im się udało. Lokal jest przyjemnie urządzony, podzielony na strefy, stoliki świetnie współgrają z pełnymi książek regałami. 



Minusem jest to, że niektóre stoliki ustawione są zbyt blisko siebie, w efekcie czego mogliśmy dość swobodnie słyszeć, o czym rozmawiają koleżanki, które siedziały za nami. 


Drugim minusem jest muzyka, na którą trafiliśmy. Dla nas była zbyt hmmm, żywa i z lekka dyskotekowa. Bardziej odpowiadałby nam w takim miejscu jazz, blues lub coś, co będzie nienachlanie sączyć się w tle. 
Na konto plusów dorzucę jednak czystą i ładnie urządzoną toaletę. Wbrew pozorom to jest bardzo istotna informacja.


Po niezbyt długiej chwili na stoliku pojawiła się zupa marchewkowo - kalafiorowa, burger, croissant z czekoladą, tarta z kiwi, kawa i herbata. Tutaj nie mogę się przyczepić - wszystko było pyszne. 


Według nas to przyjemne miejsce na łyk dobrej kawy, małą posiadówę z konsumpcją i z dobrze zaopatrzoną księgarnią. Gdyby nie muzyka byłoby fantastycznie. A tak jest "tylko" super ;)



Co dobrego w MiTo?
pyszne jedzenie („budyniowa” zupa marchewkowo - kalafiorowa jest moim faworytem)
zgrabne połączenie sztuki, rozrywki, kawiarni i książek
miła obsługa
czysta toaleta
pomysłowo zaprojektowana karta menu



„MiTo. A Tobie co?” ;)


_______________________________

MiTo art café books, ul. Waryńskiego 28 (między pl. Konstytucji a stacją metra Politechnika)


"Puk – puk, puk. Bam!". Marcin Szczygielski – Za niebieskimi drzwiami

$
0
0

„Puk – puk, puk. Bam! Puk – puk, puk. Bam! Piąta minuta. Szósta. Nic się nie dzieje. To do niczego… Uderzam przedostatni raz w drewno. Trudno, najwidoczniej jednak wczoraj miałem jakeś omamy i nic… W tym momencie uderzam po raz ostatni i odgłos się zmienia! Nieruchomieję, wytrzeszczając oczy na drzwi przez moment, ale przypominam sobie o stoperze i zatrzymuję go natychmiast. Siedem minut i dziesięć sekund. (…) nabieram głęboko tchu i naciskam klamkę. Drzwi ustępują natychmiast. Z mocno bijącym sercem pociągam do siebie ich skrzydło i staję na progu, za którym otwiera się srebrno błękitny ogród. Trawa, delikatna niczym kocia sierść, faluje lekko na wietrze. Okrągłe liście sprężynowych drzew szeleszczą w oddali, ale nie są wcale tak daleko, jak wydawało mi się wczoraj. Jest tu trochę cieplej niż w naszym świecie. Wciągam do płuc powietrze pachnące pudrem. Mam wielką ochotę wejść do tego ogrodu, dotknąć trawy. Ale co, jeśli nie będę mógł wrócić?”



Może to się wydawać dziwne, ale nie lubię gier. Głównie komputerowych, ale i na planszówki czasem trudno mnie namówić. Tak już mam. Owszem wielokrotnie i z przyjemnością grywałam w Monopol, z Panem R. czasem pykniemy partyjkę w Scrabble, kiedy się nudzę w autobusie, bo nie mam ze sobą książki – na komórce układam sudoku, zaś od wielkiego dzwonu zagram w „Talizman, magię i miecz”. Na komputerze układałam tylko pasjansa i no dobra, przyznaję – jeden z poprzednich sylwestrów spędziłam nad The Tiny Bang Story, które było echem po świetnym (nie tylko graficznie) Machinarium. Wróćmy jednak do wersji oficjalnej – gier (głównie) komputerowych nie lubię i (prawie w ogóle) w nie nie gram.

Zaczęłam o tych grach, bo książka, o której dzisiaj mowa, trochę mi się z nimi skojarzyła. Najpierw okładka, a potem już poszła reszta. Ale zacznijmy od początku. Książka była przedmiotem naszego ostatniego Sabatowa u Natalii, była więc niejako hmmm… pracą domową ;) Normalnie pewnie bym po nią nie sięgnęła (mimo iż napisał ją polski autor), gdyż primo – jest dedykowana nastolatkom i secundo – ma elementy fantasy. No właśnie! I tutaj znowu zgrzyt, bo nie dość, że nie grywam w gry, to jeszcze nie bardzo lubię fantasy. No ale czego się nie robi dla Sabatowa ;)

Pierwsza część książki była dla mnie rozczarowująca. Dwunastolatek, wychowywany samotnie przez matkę, wyjeżdża z nią na wspólne wakacje. Nie trafia jednak na miejsce, bo w międzyczasie trafia się im bardzo niefortunny wypadek. Na tyle jest on nieszczęśliwy, że matka trafia do szpitala i jest w śpiączce. Chłopcem najpierw zajmuje się sąsiadka, a po dwóch miesiącach trafia pod opiekę siostry matki, która prowadzi pensjonat nad morzem. Dziwna sprawa – skoro prawny opiekun nie mógł się nim zająć, dlaczego nie trafił od razu do ciotki, czy domu dziecka, tylko zajmowała się nim z prawnego punktu widzenia – obca sąsiadka? Wraz z końcem wakacji chłopak trafia jednak do rodziny,  czyli ciotki Agaty. Ale ja i tak wciąż czuję zgrzyt. No bo przecież nie ma on kontaktu z najbliższą i jedyną mu znaną osobą, czyli mamą, a mimo to trudno zauważyć w nastolatku w związku z tym jakieś emocje. Sytuacja w jego życiu zmieniła się diametralnie – nowe miejsce, nowe środowisko, inny, na dodatek nie znany wcześniej opiekun, a ten rozpacza, że dotychczasowe mieszkanie zostało opróżnione z mebli, a jemu samemu strzyka w kolanie.

Wkurzałam się na tego nastolatka okrutnie. Do czasu, kiedy na dobre wkurzył się on. Kiedy ze złości z całej siły zaczął walić w drzwi do swojego pokoju, kiedy wreszcie uzewnętrznił to, na co czekałam od początku. I wtedy weszliśmy razem w inny świat…

Tak, dosłownie w inny świat. Dziwny świat Krwawca, Pocztaków, najniedroższych i uniwersalnych pospółek i zanawiasów, Prążca, podwodników pryskatych, starpanów i strukotów (Word właśnie wszystkie słowa podkreślił mi na czerwono sam się dziwiąc ;)), futrzastej trawy, sprężynowych drzew, dziwnych ważek i innych artefaktów błękitnosrebrnego świata. Zaczyna się robić naprawdę ciekawie, tym bardziej, że ciotka Agata nagle zmienia oblicze, zaczyna zachowywać się irracjonalnie, mówić niczym Sméagol z "Władcy Pierścieni" i przemieszcza się po suficie, jak opętana dziewczynka z „Egzorcysty”. Ciekawe zestawienie, nieprawdaż? I w tym momencie zaczyna się naprawdę fajna historia, co z tego, że trochę fantasy?

To zaskakujące, że mnie wciągnęła. A na zakończenie w bonusie - zaskoczyła. Wprawdzie jeden element już na początku książki dał mi do myślenia, ale go zbyłam machnięciem ręki. Powrócił później i przewrócił do góry nogami moją wersję rozwiązania zagadki.

Książka dedykowana jest nastolatkom, ale te 226 stron z powodzeniem może też wciągnąć dorosłych. Zwłaszcza tych, którzy lubią niekoniecznie rzeczywiste historie. I dla tych, którzy lubią być zaskakiwani :)


Na zakończenie dwa ulubione fragmenty:

„Nie wiem, jak wygląda moje kolano w środku, jak wyglądają połączenia nerwowe i tak dalej. Nie wiem więc, dlaczego mnie boli i co mnie boli dokładnie. Ale jeśli wyobrażam sobie ból jak prąd elektryczny, a nerwy jak wiązki kabli, mniej się boję, bo wiem przecież jak działa prąd i co powoduje spięcia, wiem mniej więcej, jak długo mogą trwać i jakie przynoszą skutki. Zresztą lekarz powiedział, że w pewnym sensie takie porównanie jest słuszne, bo za przekazywanie bólu do mózgu też odpowiadają impulsy elektryczne. Podobna dziewczynka, którą leczył jakiś czas temu, wyobrażała sobie ból jak wiatr – kiedy bardzo ją bolało, to była wichura, a kiedy mniej, tylko lekki wietrzyk. Zupełnie to do mnie nie przemówiło – w końcu kolano jest za małe, żeby mógł w nim wiać wiatr.”


„Gdyby moja mama go zobaczyła, pewnie powiedziałaby, że jest śmieszny – tak samo jak Freddy Krueger z filmu, którego panicznie się bałem, gdy byłem mały. Już dawno zorientowałem się, że pewne rzeczy, które dorośli uważają za śmieszne, dla dzieci są przerażające. Na przykład klauni w cyrku – nigdy nie mogłem zrozumieć, jak można się śmiać z kogoś, kto ma namalowany uśmiech i łzy. To wydaje mi się niebezpieczne – ktoś, kto ma namalowany uśmiech i łzy na stałe, może zrobić wszystko, a ty nawet nie zorientujesz się, że miał taki zamiar.”


4/6
____________________





cytaty: Marcin Szczygielski – Za niebieskimi drzwiami, wyd. Instytut Wydawniczy Latarnik Warszawa 2013




Recenzja bierze udział w wyzwaniu:







Eureka. Księgarnia pod magicznymi kotami

$
0
0

W 2013 roku Dzień Księgarza uczciłam na blogu wpisem o kotach. Niezwyczajnych (jak gdyby koty w ogóle mogły być zwyczajne), bo księgarnianych. Wtedy pojawił się Dante, Docent i Rudolf. Dzisiaj do tego grona dołączają jeszcze dwa duże (naprawdę duże) cuda.

Wyszło zupełnie przypadkowo. Byłam umówiona na Saskiej Kępie na herbatkę z koleżanką Kasią. Ponieważ do umówionej godziny miałam jeszcze chwilę, postanowiłam uskutecznić niespieszny spacer po ulicy Francuskiej. I kiedy tak spacerowałam moim oczom ukazała się ta witryna.


Niby nic szczególnego, dopóki na szybie nie napotka się napisu „Pod magicznymi kotami”, a na drzwiach kocie naklejki. Co najlepsze, mimo niedzieli – księgarnia była otwarta, więc nie trzeba mnie było długo namawiać.

Koty, wszędzie koty :)

Pierwszy widok, jaki napotkałam, to książki. W sumie logiczne zważywszy na profil lokalu.


Ale kiedy spojrzałam w lewo – moim oczom ukazało się takie cudo.


To duże, futrzaste cudo to Cezar. Jeden z dwóch rezydentów Maine Coon’ów od kilku już lat na stałe przebywających pośród księgarskich nowości. Cezar to kot w stylu dostojników łaknących podziwu i atencji. Zupełnie nie straszne są mu obce ręce mierzwiące jego piękną sierść. On właśnie jest po to, aby obrzucać go komplementami.

Zupełnie inny jest Czak. To dla odmiany typ samotnika, który lubi drzemać w swoim ulubionym kartonie pod ladą. Miły właściciel kotów dokonał jednak prezentacji Czaka, na co kot zareagował ziewnięciem i obserwacją. I pomimo sporego audytorium zachował stoicki spokój.


Z przodu Czak, a w tle po prawej mistrz drugiego planu - Cezar :)

Powyżej napisałam, że księgarnia była otwarta mimo niedzieli. Trochę to dziwne, dopóki nie posłucha się opowieści właściciela. Księgarnia nie od zawsze otwierała się dodatkowo w najbardziej leniwy dzień tygodnia. Ale ponieważ koty mają wiernych fanów, którzy pukali w szybkę również w niedzielę, stąd aby i kotom było przyjemnie, i aby uwzględnić ludzkie zapotrzebowanie – księgarnia od pewnego czasu otwiera podwoje również na trzy niedzielne godziny co tydzień.

Oba Maine Coon’y to jeszcze nie wszystko. Przed nimi rezydował tutaj Auron (mam nadzieję, że nie przekręciłam imienia) – również Maine Coon i co ciekawe – dziadek przedstawionej już tutaj młodzieży. Był rodowodowym, bardzo utytułowanym kotem. 


Na ścianie w ramce wisi nie tylko jego zdjęcie, ale również medale i inne odznaczenia, a w innej części księgarni – również puchary. Było ich więcej, ale część z nich przeszła w ręce sympatyków kota już po jego śmierci. Niestety – przegrał walkę z nowotworem.


Usłyszałam wszystko od bardzo sympatycznego właściciela księgarni. No tak – dwoje kociarzy zawsze znajdzie wspólny język, zwłaszcza, kiedy pokazują wzajemnie zdjęcia swoich kotów ;)


Tak, tak – w czasie naszej krótkiej pogawędki dowiedziałam się nie tylko skąd pochodzi rasa, jakie jest ich naturalne środowisko, ale też dowiedziałam się i zobaczyłam, co oba księgarniane koty jedzą, obejrzałam zdjęcia: nieżyjącego Aurona, dwóch kotów domowych właściciela, Cezara i Czaka kiedy byli młodsi oraz kotów brata i wuja.


Jak na kocią księgarnię przystało, można się w niej zaopatrzyć w książki traktujące o kotach. No tak – zdziwiłabym się, gdyby ich nie było, tym bardziej, że Eurece patronuje przecież kot Auron.



Eureka to bardzo przyjemna, kameralna księgarnia, która na Francuskiej 15 jako przedsięwzięcie lokalne funkcjonuje od ponad 20 lat. Wcześniej funkcjonował tutaj (o ile dobrze zapamiętałam) Dom Książki.

Miłym akcentem w księgarni jest nie tylko przyjemna atmosfera, miły właściciel i piękne koty, ale i detale, których na próżno szukać w księgarnianych molochach. W Eurece pamięta się bowiem nie tylko o byłym rezydencie, ale i honoruje założycielkę księgarni, której portret wisi na dobrze wyeksponowanym miejscu pośród książek. 


Na zdjęciu założycielka księgarni - Pani Krystyna Reppel

Marzy mi się więcej takich miejsc z niepowtarzalnym klimatem drobnej, księgarskiej przedsiębiorczości. Aby one jednak mogły przetrwać – muszą mieć swoich stałych klientów.

Coś mi się widzi, że będę jedną z nich. Na dobry początek zakupiłam (pozycję z chciejlisty) nowy reportaż mojego ulubionego wydawnictwa Czarne o Carandiru, czyli największym więzieniu w Brazylii. Przyjmijmy zatem, że właśnie wręczyłam sobie zaległy imieninowy prezent. Cóż - jakoś trzeba przed samą sobą usprawiedliwić nieplanowany zakup ;)

To była udana niedziela: przyjemna pogoda, piękne koty, świetna księgarnia, a potem sympatyczne koleżeńskie spotkanie w nieodległej herbaciarni. Tak lubię :)

_________________

Księgarnia Eureka, Warszawa, ul. Francuska 15 (Saska Kępa)

Otwarte:
pon-pt 11:00-19:00
sob 11:00-15:00
nd 13:00-16:00


Varia: nagrody literackie i książki na stos - styczeń 2015

$
0
0

Pierwszy miesiąc nowego roku w przypadku książek nie był jakoś szczególnie szałowy. To jeszcze nie czasy wiosennego (choć i zima w tym roku iście wiosenna) lub jesiennego wysypu nagród i wydarzeń literackich. Mimo to w kalendarium i tak można odnotować dwie nagrody literackie.


Tradycyjnie, jak co roku w połowie stycznia, ogłoszono laureatów Paszportów Polityki. W kategorii literatura Paszport otrzymał Zygmunt Miłoszewski za „Gniew” - trzecią (i ostatnią) część historii o prokuratorze Teodorze Szackim, w tym „za stworzenie cyklu powieści kryminalnych, w których wciągająca intryga łączy się z przenikliwym portretem współczesnej Polski i diagnozą kluczowych problemów społecznych”.




Natomiast na koniec stycznia po raz drugi wręczono Nagrodę im. Jerzego Turowicza.
Laureatem w tym roku został historyk Marcin Zaremba za książkę „Wielka trwoga. Polska 1944-1947. Ludowa reakcja na kryzys” (zdjęcia Adam Walanus).


Ze strony fundacji im. J. Turowicza: "Nagroda będzie przyznawana za wybitne i oryginalne dzieło literackie, naukowe, plastyczne, muzyczne, teatralne lub filmowe, znajdujące się w kręgu tematów, do których Jerzy Turowicz wracał w swojej publicystyce i działalności publicznej, oraz reprezentujące wartości, które były mu bliskie. Te wartości to personalistyczne podejście do człowieka, oparte na głęboko przeżytym chrześcijaństwie, a równocześnie otwarcie na inne nurty myślenia. Tolerancja i dialog jako podstawa funkcjonowania społeczeństwa i kultury. Sprzeciw wobec postaw ksenofobicznych, zwłaszcza antysemityzmu. Rewidowanie utrwalonych stereotypów. Docenianie jakości dzieła artystycznego czy naukowego. Prymat swobody poszukiwań nad ideologią.
Wyróżniane będą dzieła żyjących twórców polskich, opublikowane bądź zaprezentowane w ciągu dwóch lat kalendarzowych poprzedzających rok jej przyznania. Nagrodę stanowią: statuetka oraz kwota pieniężna w wysokości ogłaszanej co roku przez zarząd Fundacji Jerzego Turowicza. Prawo zgłaszania kandydatur do Nagrody mają członkowie Kapituły Nagrody, Zarządu i Rady Fundacji Jerzego Turowicza, redakcje „Tygodnika Powszechnego”, „Znaku” i innych czasopism kulturalnych, związki twórcze oraz wcześniejsi laureaci."



Podsumowano również liczbę zgłoszonych książek do nagrody im. Ryszarda Kapuścińskiego. Do 6. edycji Nagrody zgłoszono 83 książki: 54 autorów polskich i 29 przekładów. Nominacje do 6. edycji Nagrody zostaną ogłoszone na konferencji prasowej 3 marca (wciąż czekam na informację), a laureat zostanie ogłoszony w maju podczas Warszawskich Targów Książki.



I na koniec prezentacja skromnego nowego przybytku, czyli stos. W tym przypadku powinnam go napisać w cudzysłowie ;)


1. Drauzio Varella – Ostatni krąg. Najniebezpieczniejsze więzienie w Brazylii.
2. Ahsan Ridha Hassan – Wieża
3. Zoe Valdes – Kobieta, która płacze



Tymczasem w lutym w kalendarzu mam już wpisane poniższe spotkanie :)





Czy Szacki zasłużył na paszport? Zygmunt Miłoszewski – Gniew

$
0
0





„Gniew wypełniał go w stu procentach. Sprawiał, że każda czynność zamieniała się w wysiłek ponad siły. Starał się prowadzić normalna konwersację, ale czuł się jak sparaliżowany. Chował się za słowami, żeby nie zrobić niczego głupiego. Dlatego gadał jak upośledzony ,jakby wygłaszał jakiś wykład z prawa ,sam rozumiał z tego co trzecie słowo. Ale to cedzenie słów, ich dobieranie, skupienie się na odmianie, jakby mówił w obcym języku, to mu pozwalało zachować względny spokój.”






Za każdym razem, kiedy czytam kryminał utwierdzam się w przekonaniu, że bardzo lubię ten literacki gatunek i za każdym razem zastanawiam, dlaczego sięgam po niego tak rzadko. Dziwne, ale tak jest. Hm...

Tym razem do lektury popchnęły mnie tegoroczne Paszporty Polityki, a ściślej biorąc książka – laureatka, za którą to Zygmunt Miłoszewski zgarnął ów wyżej wspomniany Paszport. Jak już zapewne wiecie (chociażby czytając poprzedni mój wpis) ,tą książką jest „Gniew”, czyli ostatnia część trylogii o prokuratorze Teodorze Szackim.

No tak, zabrałam się do czytania od końca. Krytycy twierdzą, że część trzecia serii o prokuratorze jest napisana najlepiej i najbardziej dojrzale ,więc wychodzi na to, że przygodę z Szackim rozpoczęłam dobrze. Źle za to, że dowiedziałam się pewnych rzeczy, które będą się dopiero rozwijać w części pierwszej i drugiej. No trudno – to było wpisane, że tak to określę, w czytelnicze ryzyko.

Historia, jak to w kryminałach bywa ,w „Gniewie” jest zagadkowa i interesująca zarazem. Wprawdzie prokurator Teodor Szacki objęciem stanowiska w Olsztynie nie jest szczególnie zadowolony, mimo to mieszkanie w tym mieście wywróci jego życie do góry nogami. Tymczasem najchętniej pewnie wróciłby do rodzinnej Warszawy, bo wcale nie nęci go te jedenaście jezior znajdujących się w granicach warmińskiego miasta, korki na drodze doprowadzają do szewskiej pasji,przez co chętnie wymierzyłby dotkliwą sprawiedliwość (odpowiedzialnemu za zarządzanie ruchem na ulicach) miejscowemu inżynierowi ruchu, a mglista pogoda końca roku wprawia w depresyjny nastrój. Na dodatek, z punktu widzenia zawodowego stanowiska, nie dzieje się tam nic godnego uwagi. Wystąpienia na licealnych akademiach w roli maskotki, odhaczanie błahych spraw i wysłuchiwanie kobiet, które nie mogą się zdecydować, czy stosowana jest na nich przemoc psychiczna, czy może są tylko takie nierozgarnięte.

Nawet trupy nie są interesujące. Odhaczyć przypadek, przekazać dalej i zapomnieć. Ale, ale! Jak się okaże – nie każdy trup jest taki ugodowy. Jeden z nich da dużo do myślenia, zarówno Szackiemu, jak i jego najbliższym współpracownikom.

Odnaleziony przy okazji robót drogowych szkielet nie będzie, jak się wydawało na pierwszy rzut oka, typową „pozostałością” po Niemcu zamieszkującym ówczesne Prusy ,ale dziarskim, bo dopiero 50-letnim polskim mężczyzną, który tydzień wcześniej spacerował po okolicznych lasach. Jak to się stało, że w ciągu miesiąca jego ciało rozłożyło się tak ekspresowo, że resztki denata sugerują na zgon, który mógł mieć miejsce trzydzieści lub więcej lat temu? Kto dokonał zabójstwa i jak to uczynił, co zastosował i dlaczego na ofiarę wybrano niepozornego przedsiębiorcę prowadzącego biuro turystyczne? Porachunki, machlojki, zemsta kochanki? A może coś jeszcze innego? Czym sobie zasłużył na śmierć? Co jest elementem spinającym klamrą inne śmierci?

Morderstwo nie jest dominantą tej książki. W pewnych fragmentach główną rolę odegrało miasto. Olsztyn w „Gniewie” nie jest zbyt przyjaznym miastem, raczej nudnym, depresyjnym, szarym, zakorkowanym, brudnym. To celowy zabieg, mający zapewne podkreślić motyw przewodni książki i duchowy stan Szackiego. Podobny zabieg zastosowała Joanna Bator w przypadku Wałbrzycha w „Ciemno, prawie noc”. Zastanawiam się wobec tego, jak odbierają tę książkę sami olsztynianie.


Podobno to najlepsza książka Miłoszewskiego. Tak mówią Ci, którzy czytali poprzednie. No cóż – fajnie, że zaczęłam od górnego c, ale boję się, że im dalej w las, a w tym przypadku, cofając się do tomu drugiego i pierwszego – nie będę już tak zachwycona pisarskim talentem autora. Ale tym będę się martwić później. Na razie zatrzymajmy się na „Gniewie”.

No tak... Generalnie rzecz ujmując – książka jest naprawdę dobra. Momentami nawet świetna. Czytałam z zapartym tchem, że pozwolę to sobie ująć to tak trywialnie. Mimo iż „Gniew” dotyczy sprawy kryminalnej, więc siłą rzeczy – niezbyt zabawnej, to obfituje w drobiazgi mające charakter czarnego humoru. Na ten przykład:

„Policjant wrócił z dwiema butelkami gazowanej wody u postawił przed Szackim z taka miną, jakby to był kielich z cyjankiem. Prokurator pomyślał, że cos nie ma szczęścia do współpracowników, czyżby podmokła warmińska ziemia nie rodziła synów radosnych i optymistycznych? Falk swoja sztywnością mógłby zawstydzić gwiazdora porno, z kolei Bierut reklamował ponuractwem warmińską aurę, jakby chciał koniecznie doprowadzić do stanu, kiedy atmosfera po tej stronie okna będzie tak samo smętna.”

„Szcząchor pomyślał, że prokurator jest taką fabryką zniecierpliwienia, że mógłby nadwyżki sprzedawać w słoikach i nieźle z tego żyć.”

„Kwadrans wcześniej minęła siedemnasta i doktor Teresa Zemsta powinna być od kilku minut w drodze do swojego domu pod Jonkowem, gdzie nakarmiwszy kota, czekałaby na męża, żeby jej przygotował żółte curry ze szpinakiem, które chodziło za nią od poniedziałku. Pan Zemsta, z zawodu notariusz, w przeciwieństwie do niej doskonale kucharzył i kiedy tylko mogła, skłaniała go do ulubionego hobby. Najlepiej działały pochlebstwa albo branie na litość, zwłaszcza po dyżurach. Nigdy mu się nie zwierzyła z tej sztuczki ,ale wtedy zawsze zmywała makijaż przed wyjściem ze szpitala, żeby w domu wyglądać jak zombi. Od razu wtedy pytał, czy nie miałaby ochoty zjeść czegoś dobrego. Cóż, zazwyczaj miała. Sumienie ją gryzło, ale tłumaczyła sobie, że manipulowanie ludźmi to jednak sztuka, którą dobry psychiatra powinien ćwiczyć, żeby nie wyjść z wprawy.”


Przyznać również muszę, iż sam styl pisarski Zygmunta Miłoszewskiego jest bardzo przystępny i przyjemny do czytania. Historię zbudował ciekawą, acz – nie genialną. Natrafiłam bowiem na kilka zgrzytów, które nie pozwalają mi wynieść tej książki na bezwzględne wyżyny. Chociażby nazwiska bohaterów blisko współpracujących z prokuratorem Szackim: prokuratorski asesor ma na nazwisko Falk, co od razu kojarzy mi się z Peterem Falkiem odgrywającym znaną rolę serialowego porucznika Colombo, laborant pracujący przy sekcjach zwłok i generalnie „babrający się w trupach” – został nazwany Ludwikiem Frankensteinem, a policyjny śledczy do nazwiska Bierut otrzymał imiona Jan Paweł. Skojarzyło mi się to z lekcją języka polskiego, na której przerabialiśmy mitologię i na jej wzór mieliśmy stworzyć mitologiczne miasteczko. Prosta sprawa – zakład pogrzebowy nazywał się „Hades”, salon piękności „Afrodytą”, a księgarnia nosiła dumna nazwę „Atena”. Wy też czujecie ten zgrzyt?

No i jeszcze sama fabuła. Tutaj nie mogę za wiele zdradzić, bo to przecież kryminał, więc powiem tylko, że zabójca był dla mnie zaskakujący i rozczarowujący zarazem. Nie tego się spodziewałam. Zresztą – sama końcówka książki jest dla mnie dość słaba i hmm... wydumana? Nawet nie wiem, jak to najtrafniej określić.

Brakowało mi również zakończenia historii z kobietą w szpitalu i facetem - niemową, który trafił na psychiatryczną obserwację. Myślę, że nad tym wątkiem Miłoszewski mógł jeszcze popracować. Do reszty czepiać się już nie będę, bo mimo powyższego to naprawdę absorbujący kryminał. To dobrze, że został wyróżniony nagrodą. Kto wie? Może jest też szansa na Kryminalną Piłę


5/6
_____________________
Cytaty: Zygmunt Miłoszewski – Gniew; wyd. WAB 2014

Recenzja bierze udział w wyzwaniu:


Twarz Książki, czyli rzecz o okładkach. Część IV - kamea i inne alternatywy dla twarzowych zdjęć

$
0
0

Dawno nie było nowego odcinka cyklu "Twarz Książki". Najwyższy więc czas rozprawić z nowym tematem. Tym razem na tapetę, a ściślej na okładkę idzie sprawa z twarzą.

W szkole podstawowej miałam w klasie koleżankę, która na palcu nosiła pewien charakterystyczny pierścionek. Bardzo mi się on podobał i nawet jak teraz sięgam pamięcią, stwierdzam, że nadal o takim marzę. Zamiast kolorowego oczka tudzież innej błyskotki miał kameę: czarne tło, a na nim w białym kolorze kobiecy profil przywołujący na myśl XIX-wieczne broszki, które kobiety zapinały na stójce bluzki pod szyją.

Taką charakterystyczną profilową formę przedstawienia twarzy wyszukuję również na okładkach książek. Na pomoc przyszły mi księgarnie internetowe oraz książki stojące na moich półkach.






Nie lubię, na okładkach książek, fotografii ludzkich twarzy. Uważam bowiem, że jest to pójście na skróty. Zwłaszcza, kiedy zdjęcie zostało zakupione z banku zdjęć, co oznacza, że okładka może się powtarzać na wielu różnych nie związanych ze sobą książkach.

A gdyby tak twarz narysować? Przybrać jej nieoczywistą formę? Zauważyłam przy okazji moich poszukiwań, że okładki książek dość ciekawie potrafią wykorzystać profil twarzy lub samą twarz.
Takie podejście lubię. Poniżej galeria okładkowych alternatyw dla fotografii twarzy.


Powyżej zbiory własne, a niżej galeria okładek wyszukanych w księgarniach internetowych. 













Na sam koniec zostawiłam perełkę. Oliver Sacks to brytyjski neurolog i jednocześnie autor książek popularnonaukowych traktujących o tajemnicach mózgu. Powyżej w galerii wykorzystałam dwie okładki jego książek. Ciekawym natomiast zabiegiem wykazał się zagraniczny wydawca - sześć okładek różnych tytułów składających się na jeden spójny i adekwatny obraz. Zgodzicie się ze mną, że to bardzo pomysłowe?



Kojarzycie inne okładki książek wpisujące się dzisiejszy temat?



Kot Rudolf, czyli kto króluje w Bagateli na Pięterku

$
0
0

Zapewne domyślacie się już, dokąd prowadzą schody.


Wybaczcie jakość zdjęć, popołudniowa pora zimowego dnia nie jest zbyt łaskawa dla aparatu w komórce


Zagadka nie jest trudna, wszak odpowiedzi, zważywszy na charakter bloga, mogą być dwie: księgarnia lub biblioteka. Tym razem jest to:


Ale to nie jest zwyczajne miejsce, gdyż od prawie 10 lat mieszka w nim kot Rudolf. Ta księgarnia to Bagatela – od września zeszłego roku, czyli od czasu przeprowadzki, nazywana Bagatelą na Pięterku. Można dzięki temu powiedzieć, że księgarnia sprzedaje kulturę na wyższym poziomie.

"Koty są dobre na wszystko" ;)

Rudolfowi życie pośród książek było przeznaczone od początku. Tak samo zresztą jak księgarni przeznaczony był kot nie czarny, nie biały, nawet nie buras, tylko właśnie rudy. Stąd też, jak już nietrudno się domyślić – jego imię.

O Rudolfie w Bagateli dowiedziałam się dość przypadkowo, kiedy osiem lat temu, jeszcze jako turystka, wracałam ze spaceru po Łazienkach. Na ulicy Bagatela w witrynie księgarni zauważyłam wtedy tę kartkę.


Rudolfa przy oknie nie było. Zapewne zaszył się gdzieś w kącie księgarni. Była to niedziela, więc nie miałam okazji wejść do środka. A później, już po przeprowadzce do stolicy jakoś nie było mi po drodze na Bagatelę. Albo znowu bywałam tam w dni wolne od pracy (tak, znowu te Łazienki), kiedy Rudolf grzał się w promieniach zachodzącego słońca po drugiej stronie okna.


Jednak w miniony poniedziałek wybrałam się tam specjalnie. Miałam blisko z pracy, a poza tym potrzebowałam zakupić „Wyspę Łzę” na spotkanie z Joanną Bator, które odbyć się miało w Matrasie na Nowym Świecie. Swoją drogą obecny Matras to dawniej Leksykon, w którym urzędował inny kot - czarno-biały Docent, którego zdjęcie widnieje na facebookowej stronie Czytelniczego


Wspięłam się zatem po schodach na górę, znalazłam i zakupiłam książkę, a następnie zaczęłam wypatrywać Rudolfa. Nie zajęło mi to dużo czasu, bo ten na kanapie ułożył się na kolejną z popołudniowych drzemek.




Poprosiłam właścicielkę o zgodę na wcielenie się w rolę kociej paparazzy. A kiedy zakończyłam krótką sesyjkę, ucięłam sobie małą pogawędkę z Panią od Rudolfa. Zapytałam o zdrowie kota. Wiedziałam bowiem, że jakiś czas temu miał z tym małe kłopoty. Całe szczęście – kryzys został już zażegnany. Podobnie jak sukcesem zakończyła się adaptacja kota na nowym terenie. Większość kotów nie lubi zmian, ale nie Rudolf. Wziął w posiadanie nie tylko nowe miejsce księgarni, ale również kwiaciarnię i restauracyjny lokal, który funkcjonuje na miejscu dawnej Bagateli. 


Większość kotów lubi mieć spokój i tylko kilka znanych rąk do głaskania. Rudolf zaś często domaga się atencji od klientów i wiernych fanów, których zdobył sobie przez niecałą dekadę królowania w księgarni. Możecie dołączyć do grona wyznawców tego rudzielca, a na dokładkę zakupić ciekawą książkę „na wyższym poziomie”. Bagatela to tylko 5 minut jazdy tramwajem od centrum, a na dodatek na turystycznej trasie – to tak w ramach podpowiedzi również dla tych, co w Warszawie są tylko na chwilę.




Księgarnia Bagatela na Pięterku, ul. Bagatela 14 (wejście przez kwiaciarnię). 
Godz. otwarcia księgarni : pn-pt 10-19, sb 10-14

Na zakończenie garść linków:
"Książki kupuję u Rudolfa" - Felieton Beaty Chomątowskiej o księgarni i Rudolfie




BibLILIoteczka: Jak czytają Polacy i dlaczego „jabłko pada niedaleko od jabłoni”?

$
0
0

Przeglądając wczoraj w Internecie serwisy informacyjne trafiłam na dwa krótkie artykuły, które alarmująco donosiły, że Polska jest czytelniczym pustkowiem, na którym 10 milionów Polaków nie ma w domu ani jednej książki.

Tak się składa, że trafiłam na tę prasówkę, akurat wgryzając się w raport pn. „Stan czytelnictwa w Polsce w 2014 r.” To dość krótki (56 stron) dokument opracowany na podstawie sondażu czytelnictwa przeprowadzonego przez TNS Polska na zamówienie Biblioteki Narodowej. 
O czytelnicze nawyki i przepytano grupę 3000 respondentów – Polaków w wieku 15 lat i więcej. Pan R., orientujący się w badaniach statystycznych, stwierdził, że taka ilość respondentów jest już wystarczająca, aby badanie dało wiarygodne, czyli reprezentatywne wyniki. Metodą badania były bezpośrednie wywiady (wspomagane komputerowo), przeprowadzone w terminie 21.11-04.12.2014 r.

Jakie wnioski  można wysnuć z tegoż raportu? Na początek trochę liczb:
- w okresie 12 miesięcy poprzedzających badanie odsetek czytających przynajmniej jedną książkę oraz siedem i więcej wyniósł odpowiednio 40% i 11%,
- w 16% gospodarstw domowych nie ma żadnych książek, a 15% posiada w domu tylko podręczniki szkolne i książki kupowane na potrzeby dzieci, 
- 80% domowych księgozbiorów zajmuje nie więcej niż 3 półki na książki (co daje maksymalnie liczbę około 100 egzemplarzy książek na gospodarstwo domowe),
- 86% respondentów w wieku 15-19 lat twierdziło, że rodzice czytali im książki,
- dłuższe wypowiedzi w Internecie (na blogach, portalach prasowych i serwisach informacyjnych) czytało niecałe 2/5 respondentów,
- poza kulturą pisma znajduje się 1/5 Polaków powyżej 15 r. ż., co oznacza, że w ciągu roku nie sięgnęli oni nie tylko po żadną książkę, ale też inne źródła pisane, w tym również po prasę,
- 43% osób z wykształceniem wyższym magisterskim ma szansę znaleźć się w grupie omniczytelników (tj. korzystających z różnych źródeł: książek papierowych, audiobooków, e-booków, gazet i czytających informacji w Internecie),
- tylko co 30 respondent przy wyborze książki kieruje się opinią zawodowych recenzentów, krytyków i dziennikarzy.

Oprócz wielu innych wskaźników, raport przedstawia również fakty, które zaobserwoano już w latach poprzednich, i które powtarzają się bez względu na metodę i czas badania. Na przykład to, że częściej intensywnymi czytelnikami (czytający powyżej 6 książek rocznie) są osoby z wyższym wykształceniem, mieszkający w dużych miastach i posiadający dobrą/bardzo dobrą sytuację materialną. W opozycji do nich stoją niewykształceni nieczytający, wywodzący się głównie z biedniejszych środowisk, najczęściej zamieszkujący małe miasteczka lub żyjący na wsi. 
Inny łatwy do przewidzenia wniosek jest taki, że praktyki czytelnicze mają skłonność do kumulacji, co oznacza, że czytający książki częściej będą sięgać po inne dłuższe teksty (w prasie tradycyjnej i/lub w Internecie), aniżeli ci, którzy książek nie czytają wcale lub czytają ich w ciągu roku bardzo mało. Raport określił to ładnym hasłem pn. „bieguny czytelniczego zaangażowania”.


Najbardziej jednak w całym raporcie zainteresowała mnie problematyka czytelnictwa wśród najmłodszych. Badanie wykazało na przykład, że szkoła nie jest w stanie samodzielnie wykształcić u najmłodszych trwałych nawyków czytelniczych. Zjawisko szkolnego czytania obciążone jest wadą czytania z obowiązku, co powoduje, że co czwarty uczeń i student w ciągu roku poprzedzającego badanie nie zmierzył się z żadną lekturą w całości. Raport potwierdza natomiast, że największy wpływ na naturalne wykształcenie kultury czytelniczej ma przede wszystkim to, jaki przykład obserwują dzieci w domu rodzinnym i w gronie znajomych. Zatem aktywni czytelnicy wywodzą się najczęściej z domu, w którym regularne czytanie jest normą również dla dorosłych członków rodziny.

Wysnuwa się przy tym wniosek, że czytelnicza socjalizacja nierozłącznie związana jest z obserwacją. Oznacza to ni mniej, ni więcej, że samo kupowanie i czytanie książek dzieciom – nie wystarczy. Ważne jest, czy domownicy korzystają z książek również na własny użytek. Pozytywistyczna praca u podstaw dotycząca podniesienia stanu czytelnictwa w Polsce powinna zatem obejmować nie tylko populację najmłodszych obywateli państwa, ale całych grup dorosłych czytelników. Bo jak wskazuje raport w innym miejscu, pomimo tego, że czytanie wydaje się czynnością „prywatną”, zajęciem samotnym, to w istocie rzeczy należy traktować je jako praktykę społeczną, promieniście oddziaływającą na innych członków w najbliższym otoczeniu czytelnika.

W dużym, obrazowym skrócie można więc rzec, iż „niedaleko pada jabłko od jabłoni”. Muszę przyznać, że na podstawie własnych domowych obserwacji - podsumowanie raportu odnoszące się do czytelnictwa najmłodszych jest bardzo trafne.
Wprawdzie w  moim domu rodzinnym książek nie czytało (i nadal nie czyta) żadne z obojga rodziców, ale za to bakcyla czytelniczego złapałam obserwując m.in. czytającego brata. Lubię też myśleć, że miłość do książek odziedziczyłam w genach po dziadku posiadającym dość obszerną, domową bibliotekę.

Obecnie będąc dorosłą, w pewnym sensie sama jestem czytelniczym wzorem - teraz dla swojej pasierbicy. Oboje z Panem R. czytamy sporo i o książkach rozmawiamy, a w naszym domu znaleźć można całkiem pokaźny księgozbiór. Co oznacza, że obecne pożeranie książek przez 10-letnią Lilianę nie jest tylko skutkiem tego, że przez kilka lat czytało się jej książki do poduszki.


W zeszłą niedzielę wstawiłam na fejsbunia takie oto zdjęcie:


Obrazuje ono książkę, którą aktualnie czytała Liliana. Zobaczywszy zdjęcie, nieco zmieszana stwierdziła, chyba nawet trochę się tłumacząc, że to taka lekka książka, bo akurat nie miała innej, a dostępną część sagi o Gildii Magów w Kyralii, autorstwa Trudi Canavan już przeczytała.


Wyżej wymieniona część sagi prezentuje się następująco:


Uwierzycie mi na słowo, że 10-latka przeczytała, ba! połknęła to w ciągu minionego miesiąca? Obliczyłam na kalkulatorze ilość stron i wyszła mi cyfra 2989. Prawie 3 tysiące stron w łącznie pięciu książkach przeczytanych w styczniu, oznacza, że Liliana już na początku roku „pobiła” rekord pięciu statystycznych Polaków. Wiecie co? Jestem z niej niesamowicie dumna. Ona zresztą z siebie też, tym bardziej, kiedy wyszło, że w styczniu przeczytała więcej ode mnie i Pana R. razem wziętych. Nieźle co? ;) 

Ale to jeszcze nie koniec. Bo oto właśnie doszły kolejne tomy sagi. Jedna cegiełka (600 stron) jest w czytaniu od czwartku i najprawdopodobniej dzisiaj wieczorowo-nocną porą zostanie ukończona. Mogę chyba śmiało twierdzić, że w naszym domu rośnie kolejne pokolenie miłośników książek. O! i tym sposobem w przewrotny sposób potraktowałam dzisiejsze Walentynki pisząc o miłości… do książek ;)


Na koniec zdjęcie sytuacyjne wykorzystujące opisane wyżej książki Liliany:


Nasza Misia, słodka Misinka, 100% cukru w cukrze – nieświadomie przykleiła sobie niezbyt pochlebną etykietkę. Wobec powyższego oficjalnie więc możemy już nazywać ją domową Łotrzycą Misindą ;)

______________________

Dzisiejszy wpis otwiera na blogu nowy cykl pn. "BibLILIoteczka", w którym opisywać będę książki najmłodszego czytelnika w naszej rodzinie.









Zreferowany przeze mnie w tym wpisie raport Izabeli Koryś, Dominiki Michalak i Romana Chymkowskiego pn. „Stan czytelnictwa w Polsce w 2014 r.” na zlecenie Biblioteki Narodowej, możliwy jest do pobrania w całości pod tym linkiem.



Twarz Książki, czyli rzecz o okładkach. Część V - koty

$
0
0

Dla kociarzy 17 lutego to istotna data. Być może mają ją nawet zaznaczoną w kalendarzu. Przyznaję, że ja tak ;) Wpadłam na pomysł, że najbliższy Międzynarodowy Dzień Kota wypadający w najbliższy wtorek (bo o tej dacie dziś mowa) – na Czytelniczym odnotuję obrazowo.

Zrobiłam krótki przegląd swojego księgozbioru w poszukiwaniu kotów: 


A skoro na bogato wyszedł wpis twarzowy cyklu – poszłam za ciosem i tym razem przejrzałam księgarnie internetowe w poszukiwaniu okładek z kotami. Na początku od razu odrzuciłam poradniki i atlasy. Przecież to nic zaskakującego, że na nich będzie sylwetka kota. Szukałam innych książek i byłam zaskoczona, że znalazłam ich tak dużo. Nie zdziwiło mnie to, że koty licznie pojawiły się na okładkach bajek, natomiast nie spodziewałam się, że ujrzę je na wielu okładkach powieści, które nie zawsze w fabule odnoszą się do jakiegokolwiek kota.
Wychodzi więc na to, że koty z samego faktu swojego istnienia są dobrym kontentem dla wydawców ;)

Po uporządkowaniu zbioru – okładki podzieliłam na kilka sekcji:

1. Ulubione– tu jest wszystko jasne. Odzwierciedlają moje graficzne sympatie.






"Kot w butach" - wyjątkowo bajka muzyczna, a nie paperback


2. Biograficzne– opowieści znanych o kotach lub mniej znanych o sławnych kotach:





3. Dzieciarnia– czyli okładki bajek, komiksu i krótkich powieści dla młodzieży. Tutaj okładek było do wyboru najwięcej. Najwięcej też kiczowatych i bardzo infantylnych. Sam „Kot w butach” ma wiele wersji graficznych, ale wiele z nich zwyczajnie kłuje w oczy. Po odrzuceniu wielu  – kolekcja zachowanych prezentuje się następująco:























4. Fabularne– czyli powieści z różnych gatunków. Załapał się również komiks. 























5. Kotłownia– innymi słowy mix tomików wierszy, limeryków, trochę fizyki, językoznawstwa i tekstów około kocich. Taki… worek z wieloma kotami ;)










I co myślicie o okładkach z kotami? O której zapomniałam? ;)

BibLILIoteczka: Jacek Dubois - A wszystko przez faraona

$
0
0

„Nagle tata podjął decyzję. Tak jak nie ma wyspy bez skarbów, tak nie może być domu bez kota – uznał. Wziął go na ręce i ruszył do mieszkania. Cicho otworzył drzwi, położył kota na kocu w przedpokoju, po czym szybko wślizgnął się do łóżka i zasnął.” *


Życie z kotem nie zawsze jest sielanką. Znacie zapewne ten filmik z kotem Simona o porannej pobudce. Nam też przypadają w udziale poranki, kiedy szare łapy z miaukiem packają nas po policzkach. Cytowany wyżej Maurycy, czyli książkowy świeżo upieczony właściciel kota też nie miał lekkiego poranka. Ani on, ani jego rodzina – zaczęło się od przyklejonych do podłogi kapci taty i czerwonych włosów mamy, a potem w kuchni gładko przeszło do rosnącej jajecznicy i śpiewających parówek. I chyba nie zdziwi Was fakt, że to tylko preludium do pięknej kotostrofy (sic!) ;)

Maurycy jest archeologiem. Całkiem niedawno przed przygarnięciem kota, był na wykopaliskach w Egipcie. Do Polski wrócił ze sławą, jaką zapewniło mu odnalezienie pięciu niezwykle cennych figurek należących niegdyś do faraonów. Spoczęły one w uniwersyteckim sejfie, a szyfr do niego oprócz kilku naukowych pracowników, znał również Maurycy. Niebawem okazuje się, iż egipskie znalezisko  zostało ukradzione. W gronie podejrzanych jest naturalnie Maurycy, który zresztą krótko po tym zostaje skuty kajdankami i trafia do aresztu. Na pomoc ruszają mu… jego dwaj małoletni synowie, ich koleżanka, bratanek i gadający kot.

Ta młodzieżowa opowieść obfituje w zaskakujące zwroty akcji, śmieszne historie i barwnych bohaterów. Oczywiście na czele z kotem. Kot ów wychował się na włoskim uniwersytecie w Sienie. Nie dość, że nauczył się gadać, to potrafił grać na fortepianie i liznął podstaw biznesu. Oczywiście, ze względu na miejsce zamieszkania, chadzał na wykłady, których słuchał z różnym zaangażowaniem. Po kilku grubszych kawałach musiał zwiewać za granicę. Zaś za nim został po Europie rozesłany list gończy. Między innymi tak trafił do Polski. Tutaj też nie przesypiał całego dnia na ciepłym kaloryferze. 

Trafiło mu się ciekawe towarzystwo. Wszystko dzięki Maurycemu, zaginionym egipskim kotom oraz nastoletniej odsieczy. Czego te dzieciaki nie zrobiły?! Otóż - prawie doprowadziły do bankructwa właściciela kasyna, wygrały grube miliony na wyścigach konnych, zainwestowały w akcje, pokrzyżowały plany pewnym grubym rybom i rozbiły przestępczą szajkę. Więcej nie zdradzę – resztę musicie doczytać sami.


"A wszystko przez faraona" umieściłam w cyklu BibLILIoteczka, a to oznacza, że czytałam ją zarówno ja, jak i Liliana. Historia dedykowana jest głównie dla młodszej młodzieży, ale gwarantuję Wam, że dorośli też się nią świetnie ubawią. Liliana bardzo sobie chwaliła tę książkę i jest chętna do lektury dalszego ciągu historii, który obejmuje jeszcze trzy kolejne tomy.


Zabawna jest nie tylko absurdalna historia odzyskania egipskich kocich figurek, jak również sami bohaterowie. Babcia, która skojarzyła mi się z Elżbietą Dzikowską, ale taką podrasowaną sporą dozą szaleństwa, sposoby dzieciaków na wybrnięcie z beznadziejnej sytuacji, wygadany (aby nie rzec – wyszczekany ;)) kot, pseudonimy  opryszków (Wituś Pchełka, specjalista od mokrej roboty Radzio Szybki Cyngiel, paser Chytry Chomik, Kazio Czułe Ucho, Wiesiu Lepka Rączka), archeologów (profesor Wykop) i policjantów (kapitan Sfinks). A wszystko okraszone ilustracjami mojego ulubionego rysownika – Bohdana Butenki. Fajna, familijna historyjka. Ja i Liliana polecamy :)

__________________
* Jacek Dubois - A wszystko przez faraona, wyd. Świat Książki 2005

Z morskim szumem. Annie Proulx – Kroniki Portowe

$
0
0

„Oczywiście, ty nie masz pojęcia o łodziach, ale to też jest zabawne. W każdym razie pisz dalej. Od dzisiaj będziesz miał kolumnę, rozumiesz? „Kronika portowa”. (…) Co tydzień artykuł o jakiejś łodzi. Będą czytać. Nie tylko w Killick-Claw. (…)
Quoyle wrócił do swojego biurka. Czuł się lekki jak piórko. (…) wkręcił papier do maszyny (…). Miał trzydzieści sześć lat i po raz pierwszy ktoś powiedział mu, że zrobił coś dobrze.” *


Na pytanie, co chciałabym dostać w prezencie – mam problem z odpowiedzią. No bo tak – lubię czytać i lubię jeść. W związku z tym na imieniny, które obchodziłam w styczniu poprosiłam Pana R. o książkę. Ostatecznie jednak poszliśmy do restauracji. Z radością przyjęłabym również tylko tabliczkę gorzkiej czekolady przewiązanej kokardką. Nie mam jednak marzeń o rzeczach materialnych. Być może dlatego, że rzadko podróżuję – nieustająco marzę o podróżach.

Zeszłej jesieni na ten przykład zapragnęłam weekendowego, późnojesiennego wyjazdu nad morze. Chciałam pospacerować po plaży obserwując spienione morskie fale i odgarniać z twarzy kosmyki włosów, które nachalnie przywiewałby mi jesienny wiatr. A po spacerze wejść do kawiarni na rozgrzewającą, aromatyczną herbatę i kawałek ciasta. Do wyjazdu niestety nie doszło, ale po to są plany, aby je modyfikować. Zmieniłam więc datę wyjazdu na… tegoroczną jesień ;)

Kiedy planowałam ów (niedoszły ostatecznie) wyjazd - w myślach pakowałam do torby „Kroniki portowe”. Mając bowiem w pamięci dawno obejrzany film, będący adaptacją książki, stwierdziłam, że powieść ta będzie się dobrze wpisywać w charakter zaplanowanej wycieczki.

Miałam rację! Zdarza mi się odczuwać obrazami – tak miewam z muzyką i z książkami. A czasami łączę jedno z drugim i w trakcie lektury usilnie szukam muzyki, która oddawać będzie ducha napisanej historii. Nareszcie znalazłam - w książkę wpisuje mi się zgrabnie Tord Gustavsen Trio.

„Kroniki portowe” to ewidentnie książka na późną jesień lub porę zimową. Kojarzę z nią takie artefakty jak: ciepła owsianka, wełniany koc, parująca herbata, wilgoć, szum, zawodzenie wiatru przez szczeliny okiennej ramy, spienioną wodę podczas przypływu, smak ryby. 

Nie bez przyczyny – rzecz bowiem dzieje się na Nowej Fundlandii, wyspie, która z racji geograficznego położenia ma dostatek wody, ryb, pochmurnych dni i zimna. Z racji opisania małej społeczności – jako żywo stawały mi przed oczami obrazy „Przystanku Alaska”, a „Pleciucha”, gazeta, w której mieściła się kolumna kroniki portowej miała wiele wspólnego z lokalną rozgłośnią radiową z Cicely.


Okładki - wersja polska. Najlepsza i adekwatna do treści pierwsza z lewej.
Mnie niestety trafiła się najbrzydsza, czyli filmowa

Poniżej: okładki wersji anglojęzycznej: 

Przejdźmy do fabuły: Quoyle’a – główny bohater, na początku swoją życiową nieporadnością, zahukaniem i brakiem asertywności skojarzył mi się z Forrestem Gumpem. Ożenił się Petal, która to wyszła za niego dla żartu, a później całkiem poważnie zdradzała z kim popadnie, aby na koniec za pieniądze ze sprzedaży ich wspólnych dwóch córek z kolejnym partnerem w innym stanie w USA uwić rozrywkowe gniazdko. Ręka sprawiedliwości sprawia, że oboje giną w tragicznej drogowej kraksie. Quoyle zaś krótko po śmierci rodziców i tejże żony, wraz z odzyskanymi córkami i ciotką – siostrą swojego ojca przeprowadza się do Nowej Fundlandii.

„Trzeba wszystko uporządkować. – potarła dłonie, jakby kelner postawił przed nią ulubioną potrawę. – Możesz spojrzeć na to w ten sposób – powiedziała. – Masz okazję zacząć wszystko od nowa. Nowe miejsce, nowi ludzie, nowe widoki. Czyste konto. Zaczynając od początku, możesz być, kim zechcesz.” 

To powrót do korzeni, bo właśnie stamtąd pochodzą przodkowie Quoyle’ów. Zmiana miejsca i nowi ludzie powodują, że prawie czterdziestoletni główny bohater nareszcie zaczyna emocjonalnie dojrzewać i brać odpowiedzialność za swoje życie.
Trafia na wyspę jako alegoryczny życiowy rozbitek, by w miarę osiadania wziąć w posiadanie swoją przyszłość. Podobnym rozbitkiem po nieszczęśliwej miłości jest Wavey, jedna z jego nowych znajomych, z którą spędza coraz więcej czasu. Ale ta książka, pomimo dość szczęśliwego zakończenia mało ma w sobie z obyczajowego romansidła. Jest surowa, zimna i miejscami dość twarda, jak skaliste brzegi Nowej Fundlandii.

Zachwyciła mnie narracja zastosowana przez Annie Proulx. Szczególnie zaś nakreślenie portretów poszczególnych postaci wraz z ich fizycznymi cechami:

„Przez jakiś czas pozostawali przyjaciółmi (…). Różnili się znacznie: Partridge, czarny, drobny, niespokojny wędrowiec po pochyłościach życia, niestrudzony gawędziarz; Mercalia (…), o skórze w tonacji brązowego pióra rzuconego na ciemną wodę i dużych zasobach inteligencji; Quoyle, ogromny, biały, w ciągłym potykaniu się z życiem zmierzający donikąd.”

„Gdy Ed Punch mówił, poruszał środkową częścią ust.”

„Al Catalog, o twarzy przypominającej pokrytą szczeciną bułeczkę, przejechał paznokciem w dół listy zadań.”

„(…) wsunął się do biura niczym węgorz w szczelinę.”

„Bill Pretty, drobny mężczyzna po siedemdziesiątce, siedział przy stole (…) przykrytym ceratą koloru owadzich skrzydeł. Jego twarz przypominała kawałek drewna poryty nacięciami w kształcie wachlarza. Niebieskie, skośne oczy, opadające powieki. Policzki wypchnięte lekkim uśmiechem ciężkich ust, między nosem i górną wargą wyraźne wgłębienie niczym blizna. Krzaczaste brwi, resztki włosów koloru starego zegara.”

„Siedzący przy oknie mężczyzna słuchał radia. Tłuste włosy miał zaczesane za uszy. Oczy osadzone blisko siebie, wąsy. (…) Niezdarny patyczak. Muszka w szkocką kratę i paskudny pulower. Brytyjski akcent sączył się z jego płaskiego nosa.”

„W sąsiedniej wnęce siedział chudy mężczyzna z wąsami przypominającymi kod paskowy.”

„Późnym wieczorem Quoyle zjadł resztę pasztetu i wylizał garnek językiem ogromnym jak ścierka do naczyń.”

„Benny Fudge wymknął się z pokoju. W ręku nowy laptop, na głowie filcowy kapelusz zamówiony z katalogu, twarz pełna zębów i ambicji.”


Podejrzewam, że po tych charakterystykach jesteście dokładnie stworzyć sobie obraz poszczególnych postaci. A skoro mowa o działaniu słów na wyobraźnię – książka obfituje w tyle opisów dań rybnych (wszak rzecz dzieje się na wyspie), że zaserwuję sobie dzikiego łososia skropionego sokiem z cytryny.  

Jestem zauroczona tą powieścią. Nie spodziewałam się, że znajdę w niej tyle lingwistycznych smaczków i tak dobrze zbudowanej, mimo iż często zawoalowanej historii o emocjonalnym dojrzewaniu. Na konto zalet dopisuję jeszcze ciekawe marynistyczne wstępy do każdego z rozdziałów.


Powieść Kroniki portowe, zdobyła Nagrodę Pulitzera w kategorii fikcja literacka i National Book Award w 1994 roku.


6/6
______________
* cytaty: Annie Proulx – Kroniki Portowe, wyd. Rebis 2002

Recenzja bierze udział w wyzwaniu:



"Bo jesteś tego warta". Jacqui Marson – Bycie miłym to przekleństwo. Jak nauczyć się asertywności i z łatwością mówić nie

$
0
0

„Czy podejmiesz wyzwanie i – dosłownie – usiądziesz na swoich rękach, żeby nie zgłaszać się, kiedy szukają ochotnika (…)? Ile przekonań kluczowych trzeba by złamać, widząc jakąś potrzebę do zaspokojenia i nie robiąc absolutnie nic…? Przecież ludzie zawsze będą mieli jakieś potrzeby, ich żądania nigdy się nie skończą. A tymczasem, co z twoimi potrzebami, jak one się mają w kontekście niekończących się potrzeb innych osób?”*


Jeżeli wychowano Cię tak, że nigdy nie należy marudzić i nie użalać się nad sobą – uważaj, być może spoczywa na Tobie „Przekleństwo bycia Miłym”.
Miły to osoba, która ponad dobro swoje stawia zawsze dobro innych, a mimo to uważa, że nie jest wystarczająco dobra. Zerknij do swojego kalendarza – ile w nim jest zadań, których masz do załatwienia na rzecz innych, a ile jest tam Twoich potrzeb?

Jacqui Marson uważa, że są dwa główne typy ludzi Miłych: poszukujący aprobaty i unikający gniewu. Robisz za dużo, niż się od Ciebie oczekuje lub robisz coś, aby uniknąć konfliktu (nawet jeżeli miałby polegać tylko na wymianie zdań?) – chyba jesteś w gronie Miłych. 

Autorka książki też była Miłą: zawsze w pośpiechu, zawsze dla innych, mało dla siebie. Dopiero bolesne złamanie ręki i związane z tym konsekwencje pozwoliły jej wsłuchać się siebie i uświadomić, że wiele istotnych rzeczy tłumiła w sobie, aby zadowolić innych wokół siebie. 

Całe szczęście, że podobnie jak złamanie ręki, przekleństwo bycia miłym – również jest uleczalne. Autorka, będąca dyplomowanym i certyfikowanym psychologiem, przedstawiła w książce drogę do uzdrowienia. Posłużyła się przykładem nie tylko swoim, ale i kilku swoich Miłych pacjentów. 

Bycie Miłym, jak wynika z książki, w dużej mierze jest pokłosiem odebranego wychowania i stosunków rodzinnych, czyli też tego, ile siedzi w ludzkiej psychice toksycznych zachowań wykształconych w okresie dzieciństwa (polecam celem uzupełniania lekturę książki „Wewnętrzne dziecko w związku”).
I chociaż mili są hiperwrażliwi na najmniejszy nawet sygnał zbliżającego się wybuchu złości w swoim otoczeniu  – nie są dla świata straceni. Bowiem celem autorki jest ukierunkowanie Miłych na takie tory, aby byli mili z własnego wyboru. 

Stąd też w książce dużo jest przedstawionych narzędzi umożliwiających walkę ze swoim przekleństwem: eksperymenty behawioralne, technika zakotwiczenia, technika BEAR (Oddech, Chwalenie, Akceptacja, Szacunek), karty SOS. Brzmi dziwnie i poważnie, ale książka bardzo dobrze je objaśnia. 

Według Jacqui Marson, Mili powinni nauczyć się stawiania granic, opanować niekiedy trudną sztukę odmawiania i pozwalać sobie na przyjemności. Wszak nawet empatia powinna mieć swoje granice. A poza tym, podobnie jak w reklamie L’Oreal czasem trzeba zadbać tylko o siebie, bo przecież „jesteś tego warta.”


Książkę polecam tym, którym brakuje asertywności, którzy odnaleźli swój obraz w tej recenzji oraz wszystkim zainteresowanym tematem, jak mówić nie, kiedy inni oczekują od Ciebie słowa tak. 
Książka napisana została bardzo przystępnym, pozbawionym trudnych naukowych odniesień językiem. Polecam.


Tutaj do odsłuchania audycja radia tok.fm, w której Jacqui Marson opowiada o tym,że nie musimy być mili (a nawet nie powinniśmy)


Egzemplarz do recenzji przekazało wyd. MUZA SA
_____________________________
* Jacqui Marson – Bycie miłym to przekleństwo. Jak nauczyć się asertywności i z łatwością mówić nie (tyt. oryg. The Curse of Lovely. How to break free from the demands of others and learn to say NO; przekł. Katarzyna Lipnicka – Kołtuniak); Warszawa 2015


Fillegan z Wake żadnej pracy się nie boi ;) Romuald Pawlak – Rycerz bezkonny

$
0
0

„Nasz bohater był spłukany. Pozostawał chwilowo rycerzem bezkonnym (Bucefał, jego wierny karus, zdechł właśnie, nie wytrzymawszy trudów rycerskiego żywota i kłód rzucanych pod kopyta), jak i bezdomnym. Zamczysko w Wake razem z okolicznymi włościami dostało się w łapska kupca Ayermine’a, który przejął majątek rodzinny za długi. Poczynione zresztą nie przez Fillegana, lecz jego ojca. Ten ubzdurał sobie zyski z hodowli wielbłądów i wziął na to od kupca kredyt. Lecz, jak powszechnie wiadomo, wielbłąd to bydlę uparte, złośliwe i do ujeżdżania słabo się nadaje, do walki zaś – o czym marzył rodzic naszego rycerza – przyuczyć się nikomu nie udało. Zyski nigdy się nie pojawiły, a na łożu śmierci ojciec przekazał w spadku Filleganowi jedynie bezkresne niebo nad głową oraz ostatnią mądrość życiową, ledwie pół słowa wypowiedzianego w chwili śmierci.
„Kur...”, tak się zaczynała owa esencja życiowego doświadczenia. Do tej pory nie udało się Filleganowi rozszyfrować jej ostatecznego sensu. „Kursy walut znaj”? „Kurdupel z ciebie”?, „Kurdiuki hoduj”? Pozostawało to równie wielka tajemnicą, jak cel, w którym Opatrzność rzucała go tu i tam, pozornie zupełnie bez celu ,zawsze jednak w porę, w najgorszej godzinie, dając jakiś ochłap do jedzenia i kąt do spania. Miał więc przeczucie ,że życie jego ma sens, choć dotąd nieodgadniony.” *

Do pisania humoresek i utworów satyrycznych trzeba mieć talent, albo naprawdę dobre poczucie humoru. W innym przypadku końcowy produkt, podobnie jak jedzenie ze sklepu, może zawierać tylko aromaty identyczne z naturalnymi.
Humor nie może być wymuszony ani pozerski. A takiego, nie ukrywam, obawiałam się przed rozpoczęciem czytania „Rycerza bezkonnego”. Lepiej jednak się mile zaskoczyć, niż niemile rozczarować. Mnie, całe szczęście, w udziale przypadło to pierwsze.

Jak już wiadomo po wstępnym cytacie – bohater jest ogołocony z rodzinnego majątku. Podąża więc pieszo (koń przecież padł, a na drugiego złotych monet w sakiewce brak) do Florencji, gdzie liczy na wzbogacenie przez pasowanie na rycerza pewnego nieboszczyka. Może i prawo nie działa wstecz, ale nie bądźmy tacy do końca sformalizowani – czasem przecież można na coś przymknąć oko ;) No przecież zmarły, za życia od zawsze marzył by zostać rycerzem. A skoro za pasowanie do sakiewki wpadnie okrągła kwota... ;)

Rycerz bezkonny w swojej działalności legitymuje się  papierami rodowymi idealnie sfałszowanymi przez pewnego mnicha. Brat Acson z Melku, aby nadać większej „autentyczności” pergaminowi użył m.in. robaków i odstanej kociej uryny ;) Dzięki tym zabiegom sam dokument otrzymał dodatkowo sznyt starości.

Jednak pasowanie zmarłych to nie jedyna profesja Fillegana. Bywa też świeckim inkwizytorem, magiem, rycerzem-ninja, wizjonerem, alchemikiem, medykiem lub też naukowcem parającym się demonologiczną magią. Wszystko oczywiście zawdzięcza swojemu łutowi szczęścia. Bowiem Fillegan swoją głupotę i nierozwagę w działaniu rekompensuje nadmiarem ratujących tyłek zbiegów okoliczności.

W wędrówce od miasta do miasta towarzyszy mu zabawny giermek Duendain (aspirujący do roli rycerza i głowy rodziny otoczonego wianuszkiem latorośli) oraz zakochana para młodych ludzi (którzy mogli zacząć wspólne życie dzięki inkwizytorskiemu sprytowi Fillegana). Wszyscy oni razem wzięci to mieszanka wybuchowa charakterów i wynikających z tego szeregu zabawnych sytuacji.

To tak bardzo pokrótce, bo „Rycerz bezkonny” obfituje w zabawne dialogi, śmieszne formuły zaklęć, śpiewające mandragory, gadający mech, a przede wszystkim intrygi, których rozwiązania podejmuje się wielozadaniowy Fillegan.



Gdybym miała skojarzyć tę książkę z innymi powieściami, powiedziałabym, że to udany miks humoresek fantasy, czyli zbioru opowiadań „Obłędni rycerze”, powieści Terry’ego Pratchetta, serii o Inkwizytorze Mordimerze Madderdinie Jacka Piekary, Jaskra z „Wiedźmina” Andrzeja Sapkowskiego, a także filmu „Monty Python i Święty Gral”


Mogłabym się przyczepić tylko do okładki książki – kojarzy mi się  z grą komputerową. No nie są to, według mnie, wyżyny graficznego opracowania. Nie, nie kupiłabym jej dzięki okładce. Wręcz przeciwnie - nie kupiłabym jej właśnie przez tę okładkę. Byłoby szkoda, bo w trakcie czytania miałam niezłą frajdę. Zatem - w tym przypadku brzydka okładka to pikuś, bo broni się treść. Tego się trzymajmy ;)



„-Muszę ci coś powiedzieć na ucho. – Przywołał rozmówcę skinięciem., a gdy ten się pochylił, szybko rzekł mu do ucha: - Ruma pumpa tatumpa bum! Trak siak i mak! – A gdy oburzony mężczyzna odskoczył, Fillegan wyjaśnił: - Małe zabezpieczenie. Jeżeli nie dotrzymasz obietnicy, za dwie niedziele zamienisz się w wielbłąda. Wiesz, co to wielbłąd? – Przerażony nieszczęśnik skinął głową, a rycerz z drwiącym uśmieszkiem kontynuował: - Istnieje kontrzaklęcie, ale tylko ja je znam. Trzy lata nad nim pracowałem, bardzo długie trzy lata... Nie masz co szukać drugiego maga-dromaderyty, w naszym fachu obowiązuje ścisła specjalizacja.”

5/6

Książkę do recenzji przekazała Oficyna Wydawnicza  RW2010
___________________
* Romuald Pawlak – Rycerz bezkonny; Oficyna Wydawnicza RW2010, e-Wydanie I 2014

Recenzja bierze udział w wyzwaniu:


Dlaczego Joanna Chyłka to kobieta - rakieta? Remigiusz Mróz - Kasacja

$
0
0

„Nie mam pojęcia, co robić – przyznała. – Zakopałam się w kapeku i wyszłam z niego jak górnik, który przez dwa tygodnie był uwięziony w zapadniętym szybie. Jestem umorusana normami związanymi ze składem orzekającym, uwzględnianiem i odrzucaniem dowodów… ledwo dycham. I nie znalazłam nic.
(…)
Winny czy nie, trzeba było wykonać swoją robotę najlepiej, jak się potrafiło. Nie tylko dlatego, że wymagało tego prawo. Nawet jeśli broniło się ludzi pokroju Breivika czy Josefa Fritzla, sprawa szybko stawała się ambicjonalnym być albo nie być. Ostatecznie wszystko sprowadzało się do tego, czy uda się pokonać stronę przeciwną. Nie miało znaczenia, czy chodziło o przestępstwo ze sto czterdzieści osiem, rozbój, zgwałcenie czy spowodowanie katastrofy komunikacyjnej – koniec końców liczyła się tylko rywalizacja. Czysta, cholernie emocjonująca rywalizacja. Człowiek? Jego życie? Nikogo to nie obchodziło, nie o to toczyła się gra.” *


Aaaaaach! Taki świetny pomysł mi wpadł do głowy na podsumowanie „Kasacji” jeszcze w trakcie czytania, ale wszystko poszło w diabły, kiedy zamknęłam książkę (bo akurat wysiadałam z autobusu) i spojrzałam na okładkę. No nie! Ubiegła mnie Katarzyna Bonda, która napisała, że ta książka to jazda bez trzymanki. Zwyczajnie wyciągnęła mi asa z rękawa jeszcze przed tym, nim sama go tam sobie włożyłam!

Ale istotnie, akcja w tej książce właśnie taka jest – zwrotna, szybka, niebezpieczna. Zupełnie jak piracka jazda pani prawnik Joanny Chyłki z kancelarii Żelazny & McVay po stołecznych ulicach.

Uwielbiam prawnicze powieści. Niegdysiejszym guru był dla mnie John Grisham, więc kiedy Ryszard Ćwirlej „Kasację” porównał do książek mojego ulubionego autora – musiałam sprawdzić, czy rzeczywiście ma to jakieś przełożenie.

Zaczęło się dobrze, rozwijało się ciekawie, miejscami bardzo bawiło, by w końcu łupnąć i pozostawić mnie z rozdziawioną gębą. Jeżeli nie potrafię odkleić się od książki, a kiedy to zrobię (bo wzywają obowiązki), ale wciąż o niej myślę tworząc możliwe scenariusze i tylko czekam wolnego czasu, aby na powrót wrócić do lektury – to jasny znak, że książka na mnie działa. Ba! to książka, która wciąga. Właśnie taką moc miała nade mną „Kasacja”.

Mamy tutaj zadziorną, pyskatą i pewną siebie panią prawnik Joannę Chyłkę, która właśnie została trzyletnim patronem dla aplikanta Kordiana Oryńskiego. Nieopierzonego świeżaka w prawniczym świecie, który wiele jeszcze nie wie o tym, jak bardzo kręte są ścieżki prawa i kariery w zawodzie, który sobie wybrał.

Trafia im się obrona syna znanego bogatego i biznesmena, Piotra Langera – oskarżonego o zabójstwo dwóch osób. Sprawa jest o tyle śmierdząca, że z tymiż denatami przesiedział on dziesięć dni w swoim apartamentowcu. Sąsiadów i policję zaalarmował dopiero wydobywający się przez drzwi fetor, czym Langer zdawał się w ogóle nie przejmować, spokojnie zapraszając stróżów prawa za próg swojego mieszkania.

Sprawa jest oczywista: jest zbrodnia, są ofiary i jest sprawca, który gładko od podejrzanego staje się oskarżonym, a następnie skazanym. Przez całe śledztwo i rozprawę odmawia zeznań dla sądu i wyjaśnień dla swoich obrońców, przez co wydaje się być: niepoczytalny, zastraszony albo pogodzony z wyrokiem dożywotniego pozbawienia wolności (potwierdzonym zresztą orzeczeniem sądu apelacyjnego). 

Coś tu jednak nie gra… A poza tym kasacja dla Chyłki jest sprawą ambicjonalną. Tym bardziej, kiedy prokuratorem jest kolega Rejchert, a jednym z ulubionych prawniczych oksymoronów jest obiektywna prawda.

Od momentu, kiedy kasacja przybiera formę składanego do sądu wniosku – fabuła rozkręca się na dobre i nie odpuszcza z czytelniczego napięcia wraz z ogłoszeniem wyroku przez sędziego Sądu Najwyższego. Samo zakończenie książki zbija z pantałyku i wszystko wywraca do góry nogami. Huh! Dobra, bardzo dobra robota! 


Mogłabym uścisnąć dłoń autorowi nie tylko za tę wartką akcję, ale i za Joannę Chyłkę. To kobieta – rakieta. Wyszczekana z niej papuga, na dodatek bawiąca wypowiedziami i formułowanymi sądami. Na ten przykład dwa wyimki z tekstu książki:

„- Nie jestem niepoczytalny.
Zaległa cisza. Przeciągnęła się na tyle długo, że stało się jasne, iż oskarżony nie ma nic więcej do dodania. Prawnicy wymienili się spojrzeniami, a potem znów skupili wzrok na Piotrze.
- To wszystko? – zapytała Joanna.
Nie odpowiedział.
- I tak jest postęp – dodała. – Jeszcze trochę, a zaczniesz terkotać jak diesel na dworze.”


„- Jesteś wyjątkowo nieciekawym typem – podsumowała Chyłka z rezygnacją. – Nie umiesz nawet dobrze odegrać roli obłąkanego zabójcy.”


Bardzo ją polubiłam i mam nadzieję, że to nie jest to ostatnia książka Remigiusza Mroza z tą bohaterką. Cieszę się również, na samą myśl, że to thriller prawniczy. Pan R. uważa, że jestem dziwna skoro lubię czytać teksty ustaw i dokumenty pisane prawniczym bełkotem. Tak, wiem to jest jakiś rodzaj obłąkania ;) Dlatego, z uwagi na swoje zamiłowanie, ogromny plus daję również za tematykę i przyjęty w fabule język. Przyznaję, że odszukiwałam poszczególne paragrafy kapeka i wyrok Sądu Najwyższego z 28 czerwca 1977 r. ;) A poza tym podkreśliłam sobie, jak profesor prawa Radwański formułuje po swojemu hasło "Redakcja tekstu" jako „paralingwistyczne środki wyrazu związane ze zorganizowaniem wypowiedzi pisemnej w przestrzeni dwuwymiarowej znakami graficznymi”  Piękne ;)  Tak wiem – jestem dziwna ;)


Ale nie bójcie się - książka nie jest niestrawnie naszpikowana prawniczym bełkotem. Jest on raczej zgrabną ozdobą do kwiecistego i ciekawego formułowania tekstu przez Remigiusza Mroza. Na ten przykład coś lżejszego: 

„Gdy spojrzał jej w oczy, odniosła wrażenie, jakby spozierało na nią zło w czystej postaci. Był winny jak ocet. Bez dwóch zdań.”


„Co tak stoisz jak jełop?
- Czekam na rozkazy.
- Siadaj – poleciła Chyłka, a młody ciężko opadł na krzesło przed jej biurkiem.
Niezbyt wygodne, stwierdził w duchu Kordian, co świadczyło o tym, że to miejsce przeznaczone było jedynie do pracy, nie do spotkań z klientami. Żadna kancelaria, a szczególnie Żelazny&McVay, nie sadzałaby kur znoszących złote jaja na tak twardej grzędzie.”



Jestem pod wrażeniem i wciąż w czytelniczym napięciu, mimo że książkę skończyłam czytać już dobre dwie godziny temu. Gratulacje Panie Mróz! Czekam na nową sprawę, którą zajmie się pani prawnik Joanna Chyłka. A niechby i nadal w duecie z Zordonem.



„- Czego byś chciał, Zordon?
- Nie wiem – burknął.
- Sprawiedliwości? Na świecie jest właśnie taka sprawiedliwość, jaką dostaliśmy. Każdy ma swoją rolę do odegrania. Prokurator wyolbrzymia, my pomniejszamy, a sędzia szuka czegoś pośrodku. A przedtem ktoś układa normę prawną, wokół której wszyscy tańczymy jak pieprzeni Indianie, odpychając się wzajemnie i podkładając sobie nogi. To jest sprawiedliwość w demokratycznym wydaniu.
Pokiwał głową, bo może coś w tym było.”


(w pełni zasłużone) 6/6

Egzemplarz do recenzji przekazało wydawnictwo Czwarta Strona
_____________________________
* cytaty: Remigiusz Mróz – Kasacja, wyd. Czwarta Strona (Grupa Wyd. Poznańskiego Sp. z o. o.); Poznań 2015

Recenzja bierze udział w akcji blogowej:



2 urodziny Czytelniczego, stos przybytków, nagroda literacka i coś tam jeszcze ;)

$
0
0

Wróciłam ostatnio myślą do 9 marca roku 2013 i 2014. Wówczas pojawił się pomysł i jego wdrożenie, a dalej poszło już samo. To jak wgryzanie się w nową powieść – na początku jeszcze nie wiesz, czego możesz się spodziewać, ale kiedy się rozsmakujesz - płyniesz z prądem fabuły.
Właśnie dzisiaj Czytelniczy obchodzi swoje drugie urodziny. I nawet przez chwilę nie przeszło mi przez myśl pytanie: „pisać dalej, czy odpuścić?”, bo odpowiedź jest dla mnie oczywista – pisać! Tym bardziej, że skrzydeł dodają mi komentarze mówiące o tym, że Czytelnicze teksty czyta się dobrze. Bardzo mi miło. Poza tym blogowanie jest rozwijające – nie tylko intelektualnie, ale i towarzysko.
Dziękuję Wam za obecność i komentarze. Nie tylko te pochlebne, bo i krytyczne bywają pozytywnie pobudzające. Komentujcie nadal, dzielcie się spostrzeżeniami, rzucajcie pomysły – przyjemnie jest pisać dla kogoś, a nie tylko ku pamięci przeczytanych książek ;)


A skoro mowę urodzinową ;) mamy już za sobą, przejdźmy dalej. Nadganiam bowiem z wiadomością, że przecież już prawie tydzień temu została ogłoszona dziesiątka finalistów do nagrody im. Ryszarda Kapuścińskiego za reportaż literacki. To mój ulubiony gatunek, w czym nieustannie utwierdza mnie wydawnictwo Czarne.
Czytam właśnie jeden z nominowanych tytułów („Ostatni krąg” o pewnym brazylijskim więzieniu) i ciekawa jestem, czy pojawi się on również w kwietniowej piątce.
Póki co – tak oto przedstawiają się książki, które przeszły sito tegorocznych zgłoszeń.



1. Czasy secondhand. Koniec czerwonego człowieka, Swietłana ALEKSIJEWICZ
2. Najlepsze buty na świecie, Michał OLSZEWSKI
3. Angole, Ewa WINNICKA
4. Oczy zasypane piaskiem. Notatki z Palestyny, Paweł SMOLEŃSKI
5. Ostatni krąg. Najniebezpieczniejsze więzienie Brazylii, Drauzio VARELLA
6. Krótki przystanek w drodze z Auschwitz, Göran ROSENBERG
7. Cudowna, Piotr NESTEROWICZ
8. Tańczące niedźwiedzie. Reportaże z transformacji, Witold SZABŁOWSKI
9. Beksińscy. Portret podwójny, Magdalena GRZEBAŁKOWSKA
10. Życie to za mało. Notatki o stracie i poszukiwaniu nadziei, Iza MICHALEWICZ

Oczywiście każdą z nich chciałabym przeczytać. Wygląda na to, że musiałabym chyba zagrać w totka i wziąć długi urlop ;)



Z interesujących rzeczy napomykam o fajnym spotkaniu w Zachęcie dla tych, którzy interesują się modą i PRL-em.




A na podsumowanie zeszłego miesiąca – stos przybytków. Tym razem na bogato ;)


Wymiana z Kordegardy:
1. Erskine Cadwell - Ziemia tragiczna (powieść przedstawia sytuację biednego społeczeństwa USA tuż po I wojnie światowej - dużo sobie obiecuję po tej książce)
2. Witold Makowiecki - Przygody Meliklesa Greka (tę przygodówkę wyszukała dla siebie Liliana)

Zakupy:
3. Joanna Bator – Wyspa łza (Bator i wszystko jasne ;) Tym bardziej, że byłam na spotkaniu autorskim)

Bonusy przyniesione przez pana R.:
4. Zygmunt Miłoszewski – Gniew (Prokurator Szacki prowadzi dochodzenie tym razem w mglistym i mokrym Olsztynie)
5. Marc Elsberg - Black out (thriller o tym, co się może stać, gdyby nagłe zabrakło prądu)

7. Katarzyna Bonda – Maszyna do pisania. Kurs kreatywnego pisania (Justa i Pan R. usilnie namawiają mnie na napisanie książki haha ;))
8. Remigiusz Mróz – Kasacja (świetny thriller prawniczy, gorąco polecam)
9. Ben Elton - Dwaj bracia (dwaj żydowscy bracia żyjący w Berlinie lat 30 i 40 XX wieku)



Na koniec ulubione okładki ze stosu. Tak się składa, że obie są zdobyczą z wymianki w Kordegardzie:




W rodzinnym tyglu. Jan Polkowski - Ślady krwi

$
0
0





„Po wylądowaniu stewardesa musiała go obudzić, spał tak mocno, że niezauważony, zostałby w pustym samolocie. Z lotniskowego autobusu wysiadł z niezrozumiałym pośpiechem i wyraźnie jeszcze oszołomiony, wpadł do budynku lotniska przesyconego nienaturalnym, ostrym światłem. Wyglądało to tak, jakby Harsynowicz przed czymś uciekał albo chciał wbiec do Polski przed innymi pasażerami. Dlaczego tak się śpieszył? Próbował dogonić siebie, młodszego o ćwierć wieku, opuszczającego Polskę? Okęcie, owszem, zmieniło się, ale on nadal był tym samym człowiekiem. Albo mógł nim być.”*





Listopadowe spotkanie w III wazie poświęcone debacie o kondycji polskiej literatury po 1989 roku zwabiło mnie wówczas poruszoną tematyką i tym, że jednym z gości biorących udział w rozmowie miał być Antoni Libera. Jak już pisałam w krótkim podsumowaniu tego wydarzenia– samo spotkanie, z uwagi na polityczne preferencje interlokutorów, nieco mnie rozczarowało. Ale i w pewnym sensie zaciekawiło. Grono prawicowych sympatyków bardzo chwaliło twórczość Jana Polkowskiego i utyskiwało jednocześnie, że jest tak mało doceniony w literackim świecie, jak również mało znany szerszemu gronu czytelników. To mnie zainteresowało. Ciekawa byłam, co on takiego pisze, że prawica tak go chwali. Później, po szybkim zapytaniu Wikipedii, nietrudno było się domyśleć, że prawica będzie doceniać prezesa Fundacji Smoleńsk 2010. 

Odejdźmy jednak od personaliów. W tym przypadku ważniejsza jest książka. I tak – po przeczytaniu nadal mam z nią pewien problem. Zacznę od krótkiego wprowadzenia: powyższy cytat jest nitką, która prowadzi do rodzinnego, zamotanego kłębka. Henryk Harsynowicz, rocznik powojenny, podziemny działacz „Solidarności” wraca do Polski, z której niechętnie wyjechał do Kanady ćwierć wieku temu z biletem w jedną stronę. Ku radości PRL-owskich służb i równoczesnym entuzjazmie emigrującej z nim małżonki Haliny. Życie na obczyźnie (choć już z kanadyjskim obywatelstwem) to pasmo rodzinnych niepowodzeń, których efektem była samotność i ogólny marazm. Po wielu latach nieobecności, przylatuje do Polski w związku z otwarciem testamentu po śmierci ojca, z którym również łączyły go trudne relacje. Harsynowicz, ponownie chce zamieszkać w kraju, a zabiegając o powrót do obywatelstwa polskiego, zagłębia się zarazem w historię swojej rodziny.

Ta właśnie rodzina: rodzice, wuj, dziadkowie – to clou tej książki. Przyznaję, że nie polubiłam głównego bohatera. Jego marazm, niedookreślenie, poniekąd tchórzostwo i brak odwagi w podejmowaniu decyzji przedstawiał obraz człowieka słabego, a tym samym irytował. Trudno było mu współczuć, kiedy fabuła sugerowała, że sam sobie zasłużył na los emigranckiego, przegranego samotnika.

Ciekawy natomiast był rodzinny, narodowościowy tygiel, z którego pochodził Harsynowicz. Drzewo genealogiczne pełne niedopowiedzeń, tajemnic, bolesnych historii, których rytm i kształt dyktowały wojna i czasy powojenne. I z których wynikło, że nawet „prawdziwi Polacy” nie są jednolitą masą. Nigdy nie wiadomo, kiedy los splecie polskość z pogardzanymi Żydami, Niemcami i Rosjanami. To było zaskoczenie! Nie spodziewałam się, że Polkowski tak ciekawie wymyśli biogram Harsynowiczów. I prawdę powiedziawszy – wysoką notę powieść zyskała właśnie dzięki wnikaniu historii w pierwszą połowę XX wieku. 

Sam język powieści, jego figura stylistyczna też zasługuje na pochwałę. To dobra książka, w której jednakowoż raziło mnie wielokrotne puszczanie oka do prawicy. Na przykład w taki sposób:

 „- Serio? Jesteś pierwszy raz w Polsce od stanu wojennego? I jak wrażenia z naszej buraczanej wojny? No, wojny Europy z wójtem, plebanem i moherem? – zapytał Wróbel.
- Nieszczególne mam wrażenia. Sprawy rodzinne, spadkowe, prawnicy, notariusz. Nie za bardzo śledzę, co się dzieje, a przerwa, sam rozumiesz, zerwała ciągłość. Czuję się w Polsce jak japoński turysta. Z tą różnicą, że jak wchodzę do kościoła, to zdejmuję czapkę.
- Nie żartuj. Nie ściemniaj, że nie jarzysz, jak mówią młodsi pracownicy naukowi. Przecież nie da się uciec od tego jazgotu, odmawiania różańca na chodnikach i skwerach, robienia z krzyża kija do bejsbola, a z Chrystusa anteny nadawczej ksenofobicznej stacji radiowej. To jest niepełnosprawny naród zawodowych katolików i niedorobionych patriotów. Chodzą po domach i sprawdzają, kto z kim śpi, do matury chcą dopuszczać tylko dziewice, a Żydów, choć wszystkich wygnali, widzą wszędzie. (…) Być Polakiem rzadka przyjemność. Co ci wadzi zostać Kanadyjczykiem? Masz ichnie obywatelstwo, tak? Polaczki ci będą nadskakiwać. W dupę włazić. Ich duma łazi w kostiumie lokaja.”

Polkowski zdaje się mówić tym cytatem do swoich czytelników: „piszę na opak, ale sami wiecie, co myślę o tym tak naprawdę”. 
Mierzi mnie to wielokrotnie odmienianie przez przypadki, że Polska jest lokajem Europy, że to wszystko przez Niemców i Rosjan, że wciąż jesteśmy na kolanach przed innymi. Nie przemawia do mnie retoryka ani prawicy, ani lewicy - tym bardziej w literaturze. Przemawia do mnie dobra fabuła bez politycznych konotacji. 
Gdyby więc przymknąć oko i wyciągnąć z tej książki tylko (bardzo) zagmatwaną historię rodu Harsynowiczów – mogę się wtedy zgodzić ze słowami Marka Nowakowskiego, którego krótka recenzja na tylnej okładce książki głosi, iż „Ślady krwi” „czyta się z rosnącym zaciekawieniem”.


Egzemplarz do recenzji przekazało wydawnictwo m
Powieść w 2014 roku zdobyła literacką nagrodę Identitas w kategorii humanistyki i literatury pięknej

4/6
______________
* cytaty: Jan Polkowski – Ślady krwi; wydawnictwo m, Kraków 2013
Recenzja bierze udział w wyzwaniu:

Viewing all 538 articles
Browse latest View live