Quantcast
Channel: czytelniczy
Viewing all 538 articles
Browse latest View live

"Jajogłowy żeni się z Klepsydrą". Shannon McKenna Schmidt, Joni Rednon - Sekretne życie pisarzy

$
0
0

"Jajogłowy żeni się z Klepsydrą" - tak krzyczały nagłówki gazet obwieszczające o ślubie Arthura Millera z Marylin Monroe. A ten oto wstęp oznacza, iż dzisiaj zaserwuję Wam książkowego Pudelka ;) Będą bowiem ploteczki o pisarzach. Ciekawa jestem, ile z tych informacji znaliście wcześniej. Zaczynamy ;)

Książka zawiera ciekawostki dotyczące m.in. autorów tych sfotografowanych książek



F. Scott Fitzgerald został pisarzem dzięki swojej żonie. Zakochał się po uszy w Zeldzie Sayre. Ta jednak odmówiła zostania jego żoną, póki nie zrobi on kariery, a tym samym zapewni jej odpowiedniego statusu majątkowego. Dała mu pół roku na ogarnięcie. Fitzgerald rzucił pracę copywritera w nowojorskiej agencji reklamowej, zamknął się na strychu w domu rodziców i napisał „Po tej stronie raju”. Książka dała mu sławę, sukces i małżeństwo z Zeldą.


Gustaw Flaubert za publikację „Pani Bovary” został postawiony przed sądem. Oskarżono go o obrazę moralności publicznej, uczuć religijnych i nieobyczajność. Ostatecznie wygrał z cenzorami Napoleona III, a książkę zadedykował swojemu adwokatowi.


Anaïs Nin była bigamistką. Jeden z poślubionych był świetnym kochankiem, a drugi zapewniał jej stabilność finansową i poczucie bezpieczeństwa. Oczywiście obaj mężowie nie wiedzieli o swoim istnieniu. Nin, aby ukryć swoje podwójne życie często podróżowała. Rupert Pole, strażnik w parku narodowym w Kalifornii, wierzył, że częste podróże do Nowego Jorku związane są z jej pisarskimi obowiązkami, a Hugh Guiler tkwił w przeświadczeniu, iż na Zachodnim Wybrzeżu pisarka szuka spokoju i odpoczynku po intensywnym pisaniu.


Emily Dickinson uprawiała ogródek… w nocy. Oczywiście przy świetle latarni, zazwyczaj między północą a drugą nad ranem. Ta bardzo nietypowa pora spowodowana była jej chorobliwą nieśmiałością - pod osłoną nocy mogła unikać krępujących ją pogawędek z sąsiadami i przechodniami.


Powstanie wydawnictwa Hogarth Press było elementem terapii dla Virginii Woolf. Leonard, opiekuńczy mąż autorki „Pani Dalloway” zakupił niewielką ręczną prasę drukarską i postawił ją w jadalni ich domu licząc, że „zajęcia manualne całkowicie odciągną jej umysł od literatury”. Hobby przekształciło się jednak w całkiem zyskowne przedsięwzięcie, które wydawało nie tylko książki Woolf, ale również m.in. powieść T.S. Elliota  i przekłady pism Freuda. 


Agatha Christie sławę autorki kryminałów zawdzięcza… niewierności swojego małżonka. Wyszła za mąż za kaprala Archibalda Christie. Ponieważ pan młody służył w Królewskim Korpusie Lotniczym na frontach I wojny światowej, młoda pielęgniarka Agatha na południu Anglii oczekując na męża, po zachętach ze strony swojej siostry – dla zabicia czasu zaczęła pracować nad swoją pierwszą powieścią. Jednak sławę uzyskała dopiero 12 lat później, kiedy Archie zakochany w swojej sekretarce, zażądał od Agathy rozwodu. Po rozwodzie pisarka wybrała się w podróż Orient Ekspressem do Bagdadu, a następnie udała się na wykopaliska w Ur w południowym Iraku. Kiedy wróciła tam 2 lata później poznała Maxa Mallowana, młodszego od niej o 14 lat archeologa. Ten po pół roku oświadczył się Christie, a już jako małżeństwo odbyli szereg podróży po Bliskim Wschodzie, które były inspiracją do napisania przez Agathę m.in. „Śmierci na Nilu”, „Morderstwa w Mezopotamii”, czy „Zakończeniem jest śmierć.”


Powyższe ciekawostki doczytałam w książce „Sekretne życie pisarzy”. Wybrałam z niej różnorodne fakty na przekór myśli przewodniej autorek, że ma być przede wszystkim o obyczajowych skandalach (Lord Byron), miłosnych dramatach (Karen Blixen) i seksualnych perwersjach (Gustaw Flaubert). Oprócz życia uczuciowego dużo jest również wzmianek o chorobach psychicznych, których nękało wiele osobistości literackiego świata. Autorki książki prawdopodobnie chciały dowieść, że prawdziwe życie pisarzy może być bardziej pasjonujące i obfitujące w zwroty akcji, niż fikcja stworzona w ich książkach. To im się udało. Ja jednak wolałabym, aby książka była bardziej urozmaicona pod kątem ciekawostek z życia pisarzy. Wszak nie kończy się ono na samym łóżku.

„Sekretne życie pisarzy” czyta się lekko i szybko. To dobra książka na podróż i plażę. Ma szansę spodobać się przede wszystkim wielbicielom skandalizujących plotek i ciekawostek z życia tych, których książki lubi się czytać.


Egzemplarz do recenzji przekazało wydawnictwo MUZA SA

4/6
____________________________
Shannon McKenna Schmidt, Joni Rednon – Sekretne życie pisarzy; wyd. MUZA SA 2015




Varia: podsumowanie miesiąca, nagrody i nominacje oraz Książki na stos!

$
0
0

Koniec czerwca, zatem dobry to czas na podsumowanie miesiąca. A było ciekawie, oj było!







4. Laureatką III edycji nagrody Gryfia została Ewa Winnicka za reportaż „Angole” (wyd. Czarne)




W kategorii „opowiadanie” nominacje za rok 2014 otrzymały:

Krystyna Chodorowska -„Kre(jz)olka”(Nowa Fantastyka 3/2014, Prószyński Media)
Stefan Darda - „Nika”, (Opowiem ci mroczną historię, Videograf SA)
Stefan Darda - „Rowerzysta”, (Opowiem ci mroczną historię, Videograf SA)
Dorota Dziedzic-Chojnacka  - „Teleturniej”, (Fahrenheit 07.07.2014)
Anna Kańtoch - „Sztuka porozumienia”, (Światy równoległe, Solaris)
Marta Krajewska - „Daję życie, biorę śmierć”, (Nowa Fantastyka 10/2014, Prószyński Media)

W kategorii „powieść” nominacje za rok 2014 otrzymały:

Michał Cholewa - „Forta” (Warbook)
Jakub Ćwiek - „Chłopcy 3. Zguba” (Sine Qua Non)
Stefan Darda - „Czarny Wygon. Bisy II” (Videograf)
Marta Kisiel  - „Nomen omen” (Uroboros)
Tomasz Kołodziejczak„Biała reduta. Tom 1” (Fabryka Słów)
Paweł Majka - „Pokój światów” (Genius Creations)

Laureaci zostaną ogłoszeni podczas jubileuszowej, XXX edycji Polconu (20-23 sierpnia, Poznań). 


6. Natomiast w dniach 24-26 lipca, w Warszawie, szykuje się III edycja Targów Książki Kulinarnej.
Podczas Targów Książki Kulinarnej odbędzie się również wyjątkowa wystawa magazynów o jedzeniu z całego świata. Będzie można zobaczyć najciekawsze pod względem formy i treści pisma m.in. z Libanu, Japonii, Norwegii, czy USA. Wystawa pozwoli skonfrontować myślenie o jedzeniu z różnych krajów, przyjrzeć się smakowemu obrazowaniu w czasem bardzo odległych od siebie kulturach i poszukać ponadnarodowej wspólnoty kuchennych doświadczeń. Wystawa stanie się także przyczynkiem do dyskusji o kulinarnej prawdzie, podczas której spróbujemy dowiedzieć się, kto dziś odpowiada za to, co jemy, kto kreuje żywnościowe trendy, kto decyduje o prawdziwości kulinarnego doświadczania – szefowie kuchni, blogerzy czy właśnie redaktorzy pism o jedzeniu.
Targi Książki Kulinarnej organizowane przez Martę Gessler, właścicielkę restauracji Qchnia Artystyczna i autorskiej kwiaciarni Warsztat Woni, to jedyne w Polsce wydarzenie łączące książki i gotowanie.




Na deser, tradycyjnie – stos (czerwcowych) przybytków. 

Z prawej - stos w całej okazałości, z lewej - najładniejsze okładki ze stosu


Egzemplarz recenzencki


Zakupione:

2. Magdalena Kicińska – Pani Stefa (o Stefanii Wilczyńskiej, która prowadziła wraz z Januszem Korczakiem Dom Sierot na Krochmalnej)

3. Hubert Klimko-Dobrzaniecki – Preparator (powieść oparta na prawdziwej historii preparatora z Łodzi, który został skazany za kazirodztwo, nekrofilię i podwójne morderstwo)

4. Jędrzej Morawiecki – Głubinka. Reportaże z Polski (reportaże o Polsce „B” ale tej na terenach południowo-zachodnich, miast: Kowar, Barda, Szprotawy, Nieszawy, Lubiąża, „złych dzielnic” Wrocławia czy Wałbrzycha oraz  na terenach byłych pegeerów w Koszalińskiem)

5. Anna Marchewka – Ślady nieobecności (biografia Ewy Szelburg-Zarembiny wraz z jej reportażami i „dorosłymi” tekstami)


7. Katarzyna Bonda, Bogdan Lach – Zbrodnia niedoskonała (książka napisana z najsłynniejszym polskim profilerem policyjnym)



Z wymiany na fejsbuniu:

8. Eduardo Mendoza – Sekret hiszpańskiej pensjonarki
9. Wilhelm Zdobywca


Przyniesiona przez Pana R.:

10. Smakowita Kuchnia Badawcza (oprócz przepisów kulinarnych zawiera na marginesach informacje statystyczne dotyczące sfery kuchenno-jadalnej Polaków)



A jak Wam minął miesiąc? :)



"Cudze chwalicie, swego nie znacie" 4. Szlakiem zamków gotyckich - część I

$
0
0

W zeszłym roku jeden z naszych wakacyjnych wyjazdów skierował nas na Pałuki, gdzie to okolice przemierzyliśmy szlakiem piastowskim (tutaj podlinkowane: część I i II relacji).
Tematycznym wyłomem był wtedy Toruń – tam żelazny punkt to „gotyk na dotyk” i ruiny zamku krzyżackiego. Miasto piernika było zaś przyczynkiem do wyznaczenia kierunku tegorocznego wyjazdu.


Tym razem przemierzyliśmy Kociewie, Powiśle, Żuławy Wiślane i Mazury, czyli obecne regiony geograficzno-kulturowe, będące dawniej pruskimi ziemiami, na których swoje zamki wznosili Krzyżacy.


Naszą bazą wypadową był Malbork. Z okien naszego pokoju rozciągał się widok na zamek. Ale nie od tej stołecznej budowli krzyżaków rozpoczęliśmy zwiedzanie.




Dzień pierwszy spędziliśmy w Gniewie. Najpierw z przewodnikiem zwiedziliśmy wnętrza zamku.
Zamek jest obecnie obiektem turystyczno-komercyjnym (w dniu naszego zwiedzania dziedziniec przygotowano na wesele), który świetnie wykorzystuje swój historyczny potencjał.



Osobiście najbardziej podobały mi się oszczędne wnętrza zamkowej kaplicy i górny korytarz między wieżami, dzięki czemu zamek można było obejść dookoła.



Po zwiedzaniu przeszliśmy pod zamek (ale wciąż na zamkowych terenach), aby obejrzeć 24. Międzynarodowy Turniej Rycerski Króla Jana III Sobieskiego. Spodziewałam się, że trochę się podczas niego wynudzę (ten punkt programu był dedykowany najmłodszej osobie z naszego teamu, czyli Lilianie), ale dość niespodziewanie okazał się największym pozytywnym zaskoczeniem tego wyjazdu. Gonitwy turniejowe, czyli walki na kopie były bardzo emocjonujące i wciągające.
Zaś sama Liliana wraz z naprędce zebraną drużyną Dzikich Wiewiór zdobyła pierwsze miejsce w Plebeju (zabawa dla publiczności).
Tym samym nieśmiało snujemy już plany przyszłorocznej edycji turnieju wraz z noclegiem na zamku.


W Gniewie warto jeszcze przejść się po malutkim, ale dość urokliwym ryneczku oraz obejrzeć wnętrza zlokalizowanego nieopodal  kościoła św. Mikołaja z XIV wieku.



Dzień drugi to żelazny punkt programu naszego wyjazdu, czyli krzyżacki zamek w Malborku.


Ponad trzygodzinny spacer z przewodnikiem pozostawił niedosyt (a nie byliśmy na zamku pierwszy raz). Szkoda, że z uwagi na remonty i kolejne restauracje obiektu, w tym roku nie ma możliwości obejrzenia wieczornego spektaklu „Światło i dźwięk” (mając w pamięci ostatni – polecam) oraz (z tego samego powodu) nie są czasowo dostępne do zwiedzania: zamkowy kościół i wieża. Ale to nie ucieknie – wszak w Malborku pewnie pojawimy się jeszcze nie raz.


W ramach wtrętu - elementy fauny ;) Jako rasowa kociara nie mogłam odpuścić obfotografowania przyzamkowego kota malborskiego. Ten egzemplarz był bardzo przyjazny i miziasty. Jak widać poniżej - moja torba posłużyła mu chwilowo za poduszkę ;)



Obiad zjedliśmy na terenie zamku w restauracji Gothic, której szefuje Bogdan Gałązka, autor trzech już książek z przepisami czerpiącymi z kulinarnej tradycji epoki średniowiecza.



Pomimo tego, że rachunek za obiad nie należy do niskich, to jest wart swojej ceny. W pakiecie dostaje się nie tylko piękne wnętrze, bardzo sprawną obsługę i pogawędkę z szefem Gałązką, ale przede wszystkim obłędny i zaskakujący smak dań (regionalne sery, cielęcina z musem z kalafiora, lody sosnowe i szafranowe z własnoręcznie wyhodowanego szafranu! - na samo wspomnienie cieknie mi ślinka ;)). Musicie koniecznie przekonać o tych dobrach własne kubki smakowe lub… uwierzyć mi na słowo. Dodam, że restauracja  jest członkiem stowarzyszenia Slow Food oraz Sieci Dziedzictwa Kulinarnego Pomorskie w ramach Europejskiej Sieci Regionalnego Dziedzictwa Kulinarnego.


Kiedy wyszliśmy już poza mury zamku i przeszliśmy na malborskie Stare Miasto wpadliśmy w zadumę. Niestety - starówka malborska podzieliła taki sam los, co moje miasto rodzinne i wiele innych miast w Polsce po II wojnie światowej. Z trudem szukać tutaj zabytkowych kamieniczek – w ich miejscu stoją PRL-owskie klocki, które do zamku pasują jak pięść do nosa.

Kilkaset metrów od zamku znajduje się XIII- wieczny kościół św. Jana Chrzciciela. Stanowi on wielki dysonans – na tle bardzo dofinansowanego i cały czas restaurowanego zamku jest obiektem, który domaga się generalnego remontu i solidnego wypromowania na turystycznej gotyckiej trasie. Posiada bardzo ciekawe i jednak dość rzadkie sklepienia kryształowe, których ja osobiście nigdzie wcześniej nie spotkałam. Nawet teraz, takie zaniedbane są piękne. A jaki mogłyby wzbudzać zachwyt po renowacji… Zapamiętajcie ten obiekt przy okazji zwiedzania malborskiego zamku.




A skoro o kościołach mowa – dzień trzeci spędziliśmy w Pelplinie podziwiając pocysterską bazylikę katedralną Wniebowzięcia NMP na placu Tumskim.


Jest to jedna z najwyższych świątyń gotyku ceglanego w Polsce. Centralny ołtarz zaś jest drugim pod względem wysokości ołtarzem w Europie. A to nie wszystko, bo warto obejrzeć tam średniowieczne stalle (nareszcie wiem, jak wyglądają w nim misericordie) i przepiękne sklepienia kwiatowe.


Ta katedra to perła architektury bez dwóch zdań. Takiego zachwytu nie wzbudziła we mnie ani katedra gnieźnieńska, ani poznańska. 
Dodam, że w Pelplinie, nieopodal katedry, znajduje się Muzeum Diecezjalne, które w swoich zbiorach ma jedną z 48 zachowanych na całym świecie Biblii Gutenberga. Ponieważ nasza wizyta przypadła na poniedziałek – muzeum było zamknięte. Pamiętajcie więc, że Pelplin warto odwiedzać w pozostałe dni tygodnia.



To oczywiście jeszcze nie koniec. Ale aby Was nie zanudzić zbyt długim tekstem, postanowiłam go podzielić na dwa wpisy. Zapraszam zatem jutro na część II wakacyjnej opowieści. Zdradzę tylko, że w podsumowaniu zawarte będą nasze konkluzje, osobiste rankingi i garść przydatnych adresów i innych informacji. Zachowajcie czujność i do rychłego przeczytania ;)




"Cudze chwalicie, swego nie znacie" 4. Szlakiem zamków gotyckich - część II

$
0
0

Pierwszą część opowieści o naszej wyprawie szlakiem zamków gotyckich zakończyłam (nietypowo jak na temat) pocysterską bazyliką katedralną w Pelplinie. To był dzień trzeci zwiedzania.

Czwartego dnia pojechaliśmy do Kwidzyna. Tam zwiedziliśmy Zamek Kapituły Pomezańskiej oraz "przyklejoną" do niej Konkatedrę św. Jana Ewangelisty. 


To dość nietypowy zespół budowlany. Zacznijmy jednak od zamku. Jako bryła architektoniczna – warto było go obejrzeć choćby z uwagi na najdłuższy na świecie arkadowy ganek prowadzący do gdaniska (wieży sanitarnej). Zamek niegdyś miał zamkniętą formę na planie kwadratu, jednak od szczytu katedry część go została rozebrana jeszcze za czasów pruskich na przełomie XVIII i XIX wieku.

Ściana katedry z widocznymi pozostałościami po zamku

W samym zamku najciekawszym chyba elementem była wieża studzienna, natomiast same wnętrza zatraciły swój charakter. Jedyną pozostałością są odtworzone sklepienia. Zamek na przestrzeni wieków poza siedzibą biskupstwa pomezańskiego pełnił również rolę sądu i więzienia. Obecne wystawy (przyrodnicze, etnograficzne, artystyczne i archeologiczne) nijak mają się do charakteru zamku. Jedyną wystawą, która łączy gotycką bryłę z dawnymi czasami jest prezentacja krzyżackich strojów.


Trudno jednak szukać tutaj pozostałości biskupstwa. Na pocieszenie dodam, że w prawie każdym pomieszczeniu umieszczone są XIX- wieczne ręcznie zdobione, niepowtarzalne piece kaflowe.

Ponieważ zamek „sklejony” jest z konkatedrą – nasze kroki najpierw skierowaliśmy do sąsiedzkiego Tabularium (sklep z pamiątkami), aby już z umówionym przewodnikiem przejść do wnętrza kościoła.


Tutaj ciekawostka – w kościelnym pomieszczeniu (dawniej Sali katechetycznej, a obecnie krypcie) przy pomocy georadaru odkryto szczątki ludzkie. Po badaniach domniemuje się, iż są to szczątki trzech mistrzów krzyżackich: Wernera von Orselna, Ludolfa Königa von Wattzau oraz Henryka von Plauena. Oprócz wielkich mistrzów warto również dowiedzieć się o Dorocie z Mątowów, która podobno dała się zamurować w celi przy kościelnym prezbiterium.
Samo wnętrze katedry również jest ciekawe, choć restauracja niektórych polichromii daje wiele do życzenia. Zwiedzanie krypty i katedry wspominamy tym milej, że oprowadzał nas fenomenalny przewodnik, który zaopatrzył  nas w wiele nowych historycznych informacji i hipotez.

Wracając z Kwidzyna do naszej kwatery w Malborku na chwilę zatrzymaliśmy się jeszcze przy zamku w Sztumie. Tutaj niestety rozczarowanie – zamek, a raczej jego pozostałości nie są dostępne turystycznie. Jedyną możliwością jest tylko obejście od zewnątrz lub (jeśli ma się szczęście umówienia z miejscowym bractwem rycerskim) dodatkowo obejrzenia zbrojowni.


Dzień piąty to pożegnanie z Malborkiem i obranie kurs na mazurską Ostródę. Ale zanim tam dojechaliśmy – zaserwowaliśmy sobie dwa postoje. Najpierw zjechaliśmy z drogi krajowej nr  22, aby w małej wiosce Fiszewo obejrzeć pozostałości gotyckiego kościoła z XIV wieku.



Prezbiterium kościoła uległo  zniszczeniu w 1754 r., ale zostało odbudowane latach 1897–1898. Ponad piętnaście lat później odnowiono również dach i wieżę kościelną. Niestety po pożarze  w 1948 roku nie został już naprawiany, czego efektem są zarośnięte chaszczami ruiny.


Z Fiszewa wróciliśmy na drogę nr 22, a następnie za Elblągiem z drogi S7 poczyniliśmy zjazd na Małdyty, aby tam zjeść obiad w Zajeździe pod Kłobukiem. Zajazd ów brał udział w programie Kuchenne Rewolucje, ciekawa więc byłam jak restauracja broni się smakiem po zmianach dokonanych przez Magdę Gessler.

Karta, mój obiad i chodząca po ogródku fauna, czyli kot kłobucki

No i tak – cała nasz trójka była zadowolona. Nasze obiady były naprawdę smaczne. Warto było nadłożyć drogi.


Kiedy już dojechaliśmy do Ostródy, dopadło nas kolejne rozczarowanie na miarę zamku kwidzyńskiego. Pomimo tego, że zamek  w Ostródzie pod koniec XX wieku (po zniszczeniach na skutek II wojny światowej) został dość wiernie odbudowany, to jego wnętrza  i dostępne wystawy nie mają już nic wspólnego z Krzyżakami.



Po dość szybkim obejrzeniu zamku zrobiliśmy sobie spacer po mieście zakończonym dużą porcją lodów zjedzonych w sąsiedztwie ostródzkiego molo przy jeziorze Drwęckim.



Dzień piąty zakończyliśmy noclegiem w dość przyjemnym i kameralnym podostródzkim hotelu Sajmino w Kajkowie.


Dzień szósty ponownie w trasie. Tym razem w programie ukłon w moją stronę, czyli zwiedzanie skansenu w Olsztynku. Dużo sobie po nim obiecywałam. Wszak tamtejsze Muzeum Budownictwa Ludowego znane jest jako jeden z większych Parków Etnograficznych.






Rzeczywiście zajmuje on dość rozległy teren, ale nie jest na tyle atrakcyjny jak chociażby zwiedzany w zeszłym roku skansen w Dziekanowicach (okolice Ostrowa Lednickiego). W Olsztynku nie są dostępne do zwiedzania wnętrza wszystkich chat – niektóre trzeba oglądać przez pleksi. Owszem - jest zagrodowy zwierzyniec, ale nie wszędzie zostały utrzymane przy obejściach chat warzywniki, które w Dziekanowicach były dość liczne. Rozległość terenu skansenu w Olsztynku ma jednak jeden niewątpliwy plus – wymusza długi spacer, co akurat jest dobre dla formy i apetytu.


A skoro już mowa o apetycie – początkowo planowałam, że obiad zjemy w karczmie przy skansenie. Okazało się jednak, że zlokalizowana niedaleko restauracja Zielarnia również jest po Kuchennych Rewolucjach Magdy Gessler. Postanowiliśmy to sprawdzić.


To był dobry krok, bo zarówno obiad jak i desery były przepyszne z zachowaniem niewygórowanej ceny. Jedyny minus to zbyt długi czas oczekiwania na deser. Myślę jednak, że to akurat jednostkowy przypadek, a nie norma – wszystko wskazuje na to, że pani kelnerka po przyjęciu zamówienia zupełnie o nim zapomniała. Po półgodzinnym oczekiwaniu upomniałam się o nasze porcje i te na naszym stole pojawiły się już ekspresowo. Smak jednak broni tę restaurację, więc gorąco polecam.


Posileni wsiedliśmy do naszej cytryny i pojechaliśmy zwiedzać ostatni punkt naszej wyprawy. Skoro tematem przewodnim byli Krzyżacy – pojechaliśmy tam, gdzie ponieśli oni sromotną klęskę, czyli do Stębarku, aby zwiedzić Muzeum Bitwy pod Grunwaldem.


Tam, na wzgórzach dylewskich pod Grunwaldem usłyszeliśmy interesujące wiadomości na temat nie tylko Krzyżaków i samej bitwy, ale również znaczenia pomników, które stoją na tym terenie i upamiętniają wydarzenie sprzed 605 lat. Gdyby nie nasz przewodnik, Pan Leonard pewnie zabawilibyśmy tam niespełna pół godziny. A tak nie wiadomo kiedy szybko upłynęło nam 2,5 godziny. A później... home, sweet home ;)



Na koniec nasze konkluzje po tegorocznym wyjeździe:
Wniosek pierwszy: Malbork jako sztandarowy zabytek pokrzyżacki jest bardzo wypromowany, a pieniądze na jego renowacje z Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego (któremu podlega bezpośrednio) płyną szerokim strumieniem. To dobrze, ale na jego tle widać jak bardzo niedofinansowane są inne obiekty na tym gotyckim szlaku.  Jedynym wyjątkiem jest Zamek Gniew, który swój walor turystyczny może wzmacniać dzięki m.in. funduszom  z prowadzonej na jego terenie działalności hotelarskiej. Szkoda, że tak atrakcyjny, o dużym potencjale szlak kulturowy nie ma jednolitej polityki promocyjno-finansowej, co mogłoby się przełożyć na większy potencjał turystyczny.


Wniosek drugi: Wszędzie, gdzie tylko to było możliwe, zwiedzaliśmy obiekt z indywidualnym przewodnikiem. Dzięki temu zwiedzanie było pełniejsze (wyjątkiem był tylko zamek w Ostródzie i skansen w Olsztynku). Gorąco zachęcam do takiej formy zwiedzania. Może i cena biletu wzrośnie, ale wierzcie mi, ma to swoje dodatnie przełożenie – żaden książkowy przewodnik nie powie Wam tyle, co żywy człowiek, zwłaszcza, kiedy z wykształcenia jest historykiem.


Wniosek trzeci: Polska jak długa i szeroka – turystycznie ma sporo do zaoferowania. Wystarczy tylko poświęcić trochę czasu, aby wyznaczyć interesującą marszrutę.


____________________________________
Przydatne adresy:
Gniew: zamek



Zabierz książkę na wakacje! ;)

$
0
0

Nasza wakacyjna wyprawa „Szlakiem zamków gotyckich” w głównej mierze była de facto wycieczką historyczną, dedykowaną zakonowi krzyżackiemu. Zatem, oprócz, przywiezionych z tego wyjazdu wrażeń, sporo nowych historycznych ciekawostek oraz pamiątek – przywieźliśmy również książki wciąż utrzymane w tematyce średniowiecznej.


Jedną z powyższych przeczytałam podczas wyjazdu i warto będzie o niej napisać, więc spodziewajcie się niebawem recenzji. Z domu wzięłam zaś „Imię róży” Umberto Eco, liczyłam bowiem, że kryminał osadzony w czasach średniowiecza będzie czytał mi się lepiej po zwiedzaniu gotyckich budowli. Niestety, poległam sromotnie z tą książką, z czego ubaw po pachy miał Pan R. Ale tak łatwo nie odpuszczę tej książce i daję nam czas do końca tego roku ;)

Inną książką, która towarzyszyła mi podczas naszego wyjazdu była „Pani Stefa” Magdaleny Kicińskiej.
I chociaż większą jej część przeczytałam już po powrocie do domu – jeździła ona w mojej torbie do każdego zaplanowanego punktu gotyckiego szlaku.  

Od góry od lewej: 
Zamek w Gniewie i turniej w Gniewie, 
Zamek w Malborku
Zamki w Kwidzynie, Sztumie i Ostródzie
Skansen w Olsztynku, Muzeum Bitwy pod Grunwaldem w Stębarku


Zapomniałam sfotografować ją tylko przed bazyliką katedralną w Pelplinie. Ale z tego miasta mam za to zdjęcie z kiermaszu książek wydawnictwa Bernardinum, gdzie w jednej wyszukiwaliśmy herbarzy.



Zaś w Malborku trafiłam na piękny plakat promujący XXV Międzynarodowe Biennale Exlibrisu Współczesnego, które w tym mieście odbywa się od lat.



Jak widać powyżej, również na wakacjach nie robię sobie wakacji od książek. A Wy? Zabieracie książkę na wakacje. Co trafiło bądź trafi do Waszej podróżnej torby w tym roku? :)



"Żyła tak, jakby jej nigdy nie było". Magdalena Kicińska - Pani Stefa

$
0
0

Gdyby zapytać o Henryka Goldszmita, być może niektórzy mieliby problem z rozpoznaniem, kto ów ten jegomość. Kiedy jednak wypowie się: Janusz Korczak – już nie trzeba go szczególnie przedstawiać. Od razu przychodzą na myśl skojarzenia: dzieci, dom sierot, książki dla dzieci, „Król Maciuś I”, opieka, lekarz, Żyd, wojna, Umschlagplatz, Treblinka. O Korczaku wspominałam nawet całkiem niedawno (w kwietniu), poświęcając mu wpis z okazji Międzynarodowego Dnia Książki dla Dzieci.
Gdy jednak przyjdzie odpowiedzieć, kim była Stefania Wilczyńska – natrafia się na pustkę. A przecież to najbliższa współpracownica Janusza Korczaka, być może przyjaciółka, a przede wszystkim - wcale nie mniej zasłużona od niego, kiedy mowa o Domu Sierot na Krochmalnej.

„Szlomowi się odpomina.
- Żyła tak, że mało o niej wiedzieliśmy, taka… - Szuka słowa. Bardzo dba o to, żeby jego polski, zahibernowany na Kercelaku, brzmiał poprawnie. – Taka… niebyła. Nic po niej nie zostało, jakby jej nigdy nie było.”

Z otchłani niepamięci wyciągnęła ją właśnie Magdalena Kicińska za pomocą „Pani Stefy”. Rzeczywiście, gdyby nie ta książka, nadal nie wiedziałabym o Stefanii Wilczyńskiej. A osób, które ją znały bezpośrednio jest już coraz mniej, coraz mniej pamiętają, coraz częściej przez starość mieszają im się informacje, plączą fakty z przeszłości z teraźniejszością, nie zawsze chcą wracać do tego, co zdarzyło się ponad siedemdziesiąt lat wstecz. Tak samo jak dla Szloma Nadla, któremu czasem się „odpomina”, a czasem nie.



Stefania Wilczyńska, to kobieta nieodgadniona, bardzo tajemnicza i tym więcej interesująca. Co ją skłoniło do tego, aby będąc wykształconą, zamożną żydowską panną, kształcącą się Szwajcarii, z szerokim wachlarzem możliwości na życie – zostać kierowniczką Domu dla Sierot? Nie do końca wiadomo. Wiadomo za to, że praca, której się podjęła zawładnęła całym jej życiem, włącznie z tym, jak tragiczny miało ono koniec.

Dom Sierot, którym kierowali Korczak i Wilczyńska był ośrodkiem dość elitarnym. Tym bardziej dla tych dzieci, które miały szczęście do niego trafić.

„Ich domy to ciasne mieszkania w czynszówce, gdzie na drugim piętrze dom publiczny, a na strychu spotykają się złodzieje; albo kąt u rodziny. Zagrzybione piwnice dzielone z obcymi. Drewniane budy (deski próchnieją bądź gniją). Zamiast podłogi ubita ziemia, zasypywana piaskiem z Wisły kupowanym raz na rok (jeśli jest za co) na Solcu. Pluskwy spadające ze ścian, panoszące się szczury. Okna wychodzące na rynsztok, ścieki po dużym deszczu zalewające mieszkanie. Jedno łóżko albo siennik dzielony na troje. Albo brak siennika, barłóg i szmaty do przykrycia. Stół, może szafa, nic więcej. Wiadro na nieczystości w kącie. Ubrań tylko tyle, ile na sobie. Jeśli więcej, wiszą na gwoździu na ścianie, blisko pieca (jeżeli jest), żeby wyschły. Świeca albo lampa naftowa, ale raczej siedzi się w ciemności. Kaszel gruźlika z drugiego końca nory. Rzężenie ojca (gruźlica, tyfus, zawał), zanim umrze. Płacz matki, kiedy to się stanie. Krzyk właściciela, żeby się wynosić. Rżenie koni na podwórku, gdzie siedzi się cały dzień. I noc. I kolejną, zanim matka znajdzie nowe lokum. Zanim trafi się na Krochmalną.”

Tymczasem na Krochmalnej, w Domu Sierot Korczaka i Wilczyńskiej – niewyobrażalne wcześniej dla takich dzieci luksusy: własne łóżku, czysta i cała odzież, regularne posiłki, dostęp do edukacji i opieki zdrowotnej. Zawsze ktoś wysłucha, poradzi, da dobre słowo, skarci jeśli trzeba, pochwali, kiedy się na to zasługuje. Funkcjonuje tu specjalny kodeks, mają miejsce posiedzenia rady sądowej i komisji ustawodawczej, a w zespołach zasiadają właśnie wychowankowie domu sierot. Postanawia się na przykład na próbę wprowadzić reformę o kładzeniu się spać pół godziny później, niż dotychczas. Uregulowany i regulaminowy tryb życia jest na Krochmalnej tak bardzo odmienny od wcześniejszego biedowania.  I chociaż niektóre z dzieci po opuszczeniu już domu na Krochmalnej mają niekiedy pretensje o wpojenie im zbyt utopijnej wizji życia, niekoniecznie odpowiednio dostosowanej do brutalności, w której się znajdą, do powrotu do biedy i bezrobocia – pobyt na Krochmalnej zawsze będą wspominać, jako najlepszy uśmiech od losu, jaki im się kiedyś trafił.

Wspominają też Wilczyńską. Twardą, czasem zbyt protekcjonalną Panią Stefę, wymagającą, nieustępliwą, bardziej ojcowską niż matczyną, ale jednak opiekuńczą, zawsze chętną do rozmowy, pomocy, zręczną organizatorkę nawet w czasach wojennej zawieruchy. Pani Stefa jest bogiem dla dzieci, na Stefę można sobie czasem narzekać, ale nigdy nie godzi się, aby powiedzieć złego słowa. Pani Stefa jest jedyna w swoim rodzaju i kochana przez dzieci za wszystko i mimo wszystko. 

Portret Wilczyńskiej, który kreśli Magdalena Kicińska w próbie biografii jest fascynujący. Piszę, że to próba biografii, bo Stefa wymyka się konkretyzowaniu. Autorka mimo to nie próbuje dorysowywać brakujących elementów w linii życia Stefy. Może jedynie domniemywać i w tę grę daje się wciągnąć czytelnik. Czy Stefa i Korczak to tylko współpracownicy? A może też serdeczni przyjaciele lub nawet życiowi partnerzy? Nieodgadnione. Rozważają wyjazd do Palestyny, nawet kilkakrotnie przebywają tam po kilka-kilkanaście tygodni, a jednak wracają do Polski ze świadomością, że nieodległa możliwość wojny może być dla nich – Żydów szczególnie dotkliwa. Więc dlaczego nie zostają w Palestynie? Czują się niezrozumiani, nie widzą powodzenia swoich wychowawczych pomysłów względem społeczności w kibucu? A może jednak czują się bardziej potrzebni w Polsce?

Dedykację od autorki książki otrzymałam po spotkaniu autorskim w Księgarni na Tłomackiem, która mieści się w budynku Żydowskiego Instytutu Historycznego



Oczywiście, pisząc o Stefanii Wilczyńskiej, trudno uciec od osoby Korczaka. Jest on jednak w tej książce tylko tłem, jednym z elementów jej biografii – oczywiście dość istotnym, ale jednak nie najważniejszym. On ma już swoje pomniki i ulice, nazwy szkół i domów dziecka, nawet (niezbyt fortunne) nazwy relacji kolejowej. 

A Stefa? Stefa nareszcie się „odpomina”, dopiero teraz wychodzi z cienia i otrzymuje należne jej uznanie. Trafił się jej odpowiedni odkrywca – Magdalena Kicińska zlepia fragmenty biografii Stefy z ogromną pieczołowitością i delikatnością. 
Ta biografia jest jak dzban wydobyty przez archeologów, a po rekonstrukcji i wyklejeniu, wystawiony w muzealnej gablocie do podziwiania. Ma on dużo białych plam świadczących o niezachowanych/nieodnalezionych fragmentach, ale dzięki temu daje wyobrażenie o misterności formy. Podobnie jest ze Stefanią Wilczyńską – choć nadal nie wiemy o niej wiele, to te "odkopane" fragmenty z jej życiorysu są na tyle interesujące, że warto było przeczytać tę książkę.


6/6
__________________________
cytaty: Magdalena Kicińska – Pani Stefa; wyd. Czarne 2015

Recenzja bierze udział w wyzwaniu: Polacy nie gęsi - czytamy polską literaturę


O zakazie spacerów po bursztynowej plaży. Paweł Pizuński - Sekretne sprawy Krzyżaków

$
0
0

Tegoroczne zwiedzanie zamku w Malborku dla naszej trójki nie było pierwszą wizytą w tamtym miejscu. To, jak wygląda zamek zewnątrz i wewnątrz – było nam już znane, co oczywiście nie oznacza, że zwiedzanie było nudne i przewidywalne. Bynajmniej! Mimo to, bardziej, niż sam spacer po zamkowych salach, interesowało nas, co opowie nam nasz, indywidualnie zamówiony, przewodnik.

Trafiliśmy dobrze, bo pan, który nas oprowadzał, z zawodu jest nauczycielem historii, więc nie karmił nas, jak to się czasami zdarza w przypadku przewodników – wyuczoną formułką. Ów przewodnik, dzięki przekazanej wiedzy, uplasował się na bardzo wysokiej pozycji w naszym osobistym rankingu przewodników ;)

Kiedy jednak będziemy planować kolejne zwiedzanie zamku w Malborku, naszym marzeniem jest trafić na przewodnika, który tym razem będzie historycznym gawędziarzem, fascynatem (wymiennie lub kompatybilnie): tego konkretnie okresu w historii, zakonu krzyżackiego i/lub zamku malborskiego. Może znacie kogoś takiego? ;)

Na razie wystarczyć nam musi jedna z książek zakupionych w zamkowych sklepie z pamiątkami.



To dość cienka publikacja (niespełna 200 stron) zawierająca jednak sporo ciekawostek na temat Krzyżaków. Na ten przykład rzecz o bursztynie. Wszak nie od parady jantarowi na zamku w Malborku poświęcona jest całkiem spora wystawa. Najwięcej bursztynu zawsze najwięcej można było zebrać na wybrzeżu Sambii – prostokątnego terenu ograniczonego ujściem rzeki Pregoły, Bałtyku i Zalewu Kurońskiego. Dzisiaj te tereny, to w głównej części Obwód Kaliningradzki należący do Rosji.
Kto zatem władał Sambią, ten miał monopol na bursztyn. Tak się złożyło, że któregoś razu teren wpadł w łapy Krzyżaków, a skoro to włości będące kurą znoszącą złote jaja – warto było z tego skorzystać. Nie będę się rozwodzić tutaj nad szczegółami, bo to nie miejsce na  rozprawę historyczną. Wiedzcie tylko, że zakon bardzo zazdrośnie strzegł swojego dostępu do tego dobra. Na tyle, że nikt bez potrzeby (tym bardziej z siatką) nie mógł się włóczyć wybrzeżem, bo natychmiast był podejrzewany o grabież bursztynu. A rybak z pobliskiej wsi, aby dojść do swojej łodzi, musiał iść z góry wytyczoną trasą. I niech go ręka boska broni, przed zboczeniem z niej ;)


Inne rozdziały pomogły nam w zwiedzaniu katedry w Kwidzynie, bo książka traktowała również m.in. o kulisach zamachu na wielkiego mistrza krzyżackiego Wernera von Orselna, którego szczątki spoczywają w krypcie kwidzyńskiej katedry, a także o nawiedzonej Dorotce z Mątowów, która na własne życzenie została zamurowana w celi przy tejże katedrze.


Z innych ciekawostek było też o (mało precyzyjnym jednak) odczytywaniu godzin na wieży zegarowej, o nieeleganckich bankowych zagrywkach i pobieraniu odszkodowań za niezawinioną zwłokę w spłacie długu, malborskich procesjach z relikwiami, o nieczystych interesach litewskiego księcia Witolda i o pewnym kuchennym skoku na kasę, której dopuścili się krzyżaccy braciszkowie.


„Sekretne sprawy krzyżaków” to lekka, gawędziarska książka, którą czyta się łatwo i szybko. Zainteresuje nie tylko historycznych pasjonatów. 
Jedyną rzeczą, do której mogę się przyczepić, to wciąż (II wydanie) niedokładna redaktorska korekta. Ale pozwolę sobie na nią przymknąć oko, bo książka jednak zdołała obronić się treścią.


5/6
___________________
Paweł Pizuński – Sekretne sprawy Krzyżaków, wyd. Arenga 2005



Gdzie Twój miś, Krzysztofie? Douglas Lain – Mężczyzna ze Stumilowego Lasu

$
0
0

„Otworzył pierwszy karton i poczuł, jak zalewa go dobrze znana fala złości.
- Abby (…), przecież dobrze wiesz, że nie sprzedajemy tu Kubusia Puchatka – krzyknął, zwracając się do paczek z książkami. Jego żona była na górze, jeszcze w łóżku, a może już w łazience. (…) Gdziekolwiek była, z pewnością nie mogła go usłyszeć, a jednak miał ochotę wrzasnąć raz jeszcze, znacznie głośniej. Westchnął głęboko.
Wszedł na górę i znów zaczął krzyczeć:
- Czy my mamy wejść w spółkę ze Slesingerami i Disneyem? Czy mamy sprzedawać w księgarni lalki, misie i płyty, te wszystkie puchatkowe gadżety? I może w ogóle przestać sprzedawać inne książki? Mam się przebrać za czterolatka, żeby ściągnąć turystów? I będziesz wołać na mnie Krzyś? 
(…)
- Naprawdę uważasz, że klienci nie powinni natykać się na żadną z książek twojego ojca w naszej księgarni?
- Nie zamierzam sprzedawać tego miśka.”



Do lektury tej książki podeszłam bardzo entuzjastycznie. Szczególnie po lekturze pewnego artykułu o Krzysiu z Kubusia Puchatka. Ściślej mówiąc – o Christopherze Robinie Milne, synu A.A. Milne’a. Ten pierwszy posłużył drugiemu do stworzenia postaci chłopca do jednej z najbardziej znanej bajek - przygód Misia o małym rozumku.
Artykuł nie roztaczał jednak bajkowej wizji życia małego Christophera. Wręcz przeciwnie – opowiadał o trudnym dzieciństwie, w którym mały Krzyś dorastał pod okiem ojca-tyrana i będąc w dużej mierze jedynie narzędziem dla jego literackiego sukcesu.

Tytuł „Mężczyzna ze Stumilowego Lasu” zasugerował mi, że mogę spodziewać się zbeletryzowanej biografii dorosłego już Krzysia. Rzeczywiście, w pewnym stopniu,  owa powieść zawierała takie wątki. Jednakże Douglas Lain posłużył się Christopherem tak, jak A.A. Milne małym Krzysiem. Znowu jest on tylko elementem, służącym dla osiągnięcia z góry zamierzonego celu. Tym razem pewnego literackiego eksperymentu zwanego dekompozycją.

Zaczynało się świetnie – dorosły Krzysztof prowadzi wraz z żoną księgarnię. Zważywszy jednak na niezbyt miłe wspomnienia z dzieciństwa i negatywne uczucia dla swojego ojca, znanego pisarza - zdecydował, że nigdy nie będzie sprzedawał u siebie książek o Kubusiu Puchatku. Mimo to nie udaje mu się ustrzec przed byciem żywą maskotką, kiedy to klienci nagabują go o przeczytanie choć krótkiego fragmentu z książek jego ojca.
Krzysztofowi wkrótce rodzi się syn. Niestety, mały cierpi na autyzm, którym dość szczelnie odgradza się od świata i swoich rodziców. To duże wyzwanie dla Krzysztofa i Abby – jak znaleźć sposób na dotarcie do chłopca, którego mózg odmawia normalnego komunikowania się nawet z najbliższymi. 
Gdyby Douglas Lain skupił się właśnie na roli Krzysztofa w roli ojca – byłaby to prawdopodobnie nie tylko ciekawa i poruszająca opowieść, ale też z uwagi na problematykę osób dotkniętych autyzmem – również bardzo użyteczna społecznie.

Tymczasem autor do powieści wprowadza jeszcze jednego bohatera – małego Gerarda, z którym po kilkunastu latach zbiegną się życiowe tory Krzysztofa. 
Gerard, wtedy już młody student, nie tylko skusi go przyjazdem do stolicy Francji, ale i wciągnie w wir wydarzeń paryskiego maja 1968 roku. Krzysztof, przemawiając na stadionie Charlety, zostanie nieformalnym ambasadorem strajku porównując swojego ojca do Charlesa de Gaulle’a.

„- W taki sam sposób, w jaki mój ojciec myślał o Kubusiu, de Gaulle myśli o was. Mit waszej niewinności wam służy, a de Gaulle uważa, że dotąd po prostu sprzyjało wam szczęście. Jesteście jak dzieci, więc jak one naiwni. Zbyt wielu z was myśli dokładnie tak jak on.”


Jeżeli intencją Douglasa Laina było odczarowanie Krzysia w Krzysztofie i odłączenia go od prześladującego go Puchatka, to w tej powieści nie tylko tego nie zrobił, ale na siłę wcisnął Krzysztofowi znienawidzonego miśka. Tym razem w wersji dorosłej, bo duży Christopher po paryskich ulicach nie spaceruje już z pluszakiem, ale z prawdziwym niedźwiedziem z miejskiego zoo. 

Dużemu Krzysztofowi w „Mężczyźnie ze Stumilowego Lasu” przypadła rola elementu w literackiej dekompozycji, elementu dla innej opowieści, do której, według autora, pasował tak idealnie, jak poszczególne elementy puzzli w układance. Nie przemówiła do mnie ta metaforyczna wizja dojrzewania i odrywania się od toksycznego dzieciństwa. Wręcz przeciwnie – utwierdziła mnie w przekonaniu, że Krzyś nie istnieje bez misia, że może być sławny i uzyskać posłuch tylko dlatego, że kiedyś zdarzyło mu się dzieciństwo.
Ogromnie żałuję, że autor skupił się na fajerwerkach, zamiast na zwykłej codzienności. Początek powieści według mnie ma naprawdę spory potencjał, szkoda, że moja wizja tej książki i rzeczywista fabuła rozminęły się jak tory na kolejowym rozjeździe.



Egzemplarz do recenzji przekazało wydawnictwo Czwarta Strona


3/6
_______________________________
Cytaty: Douglas Lain – Mężczyzna ze Stumilowego Lasu (tyt. oryg. Billy Moon), wyd. Czwarta Strona 2015



Splendor maszynisty. Katarzyna Bonda - Maszyna do pisania. Kurs kreatywnego pisania

$
0
0

„Nigdy nie myśl o książce jak o dziele monumentalnym, wielkiej górze. Nawet słonia da się zjeść po małym kawałku.”



Byłam w maturalnej klasie, kiedy w domu pojawiła się maszyna do pisania: stara, bardzo głośna i przede wszystkim – bardzo ciężka. Przytargał ją do domu mój ojciec. Wówczas na magazynie w jego pracy robiono porządki i zdecydowano, że nieużywane już narzędzia pracy (których dawne miejsce na biurkach zastąpiły teraz komputery), pójdą na śmietnik.

Tak więc starą maszyną najpierw hałasowałam w swoim pokoju, a kiedy nastały ciepłe dni i im bliżej już było ustnej matury z języka polskiego – wtedy przeniosłam się z nią na balkon. Tam przepisywałam wszystkie potencjalne wiersze, z których znajomości mogłam być przez szanowną komisję przepytana. A po maszynowym przepisaniu – w poszukiwaniu metafor, personifikacji, epitetów kolorami „rozkładałam je na części pierwsze”.

Dziś w domu mam inną maszynę do pisania – taką samą, jak każdy z Was. To oczywiście komputerowa klawiatura. Mam też drugą maszynę i o niej właśnie będzie dziś mowa.
„Maszyna do pisania” Katarzyny Bondy to mrugnięcie okiem do Pana R. i Justy, którzy usilnie namawiają mnie do napisania książki. Wychodzi na to, że mają więcej wiary, niż ja dotychczas ;) A owe dotychczas oznacza: przed przeczytaniem tej książki.

Czy pisarzem zostaje tylko artysta natchniony weną? Katarzyna Bonda już na początku rozwiewa ten mit i wielokrotnie powtarza, że pisarz to przede wszystkim rzemieślnik, dla którego warsztatem jest biurko, a narzędziem zebrane informacje i klawiatura, bądź tytułowa maszyna do pisania.

Ekspozycja z wystawy etnograficznej w Muzeum Zamku Kapituły Pomezańskiej w Kwidzynie


Książka to przede wszystkim pomysł, który może pojawić się na różne sposoby: może go podsunąć bogata wyobraźnia, może się przyśnić, dostarczy go samo życie lub prasowy artykuł. Katarzyna Bonda napisała, że lubi kolekcjonować imiona i nazwiska, Joanna Bator na spotkaniu podczas Nocy Bibliotek zdradziła, że zbiera tytuły artykułów zamieszczonych w tabloidach, a Mariusz Szczygieł na blogerskim spotkaniu w Agorze, że przysłuchuje się historiom innych ludzi. Opowieść może rozwinąć się z krótkiego historycznego wyimka XIX-wiecznego literackiego kuriozum „Historia rózgi” wielebnego Coopera („Matka Makryna” Jacka Dehnela”), ze zdania o „niszy w czasie”  zamieszczonego w niemieckiej gazecie („Wyspa Łza” Joanny Bator), czy obserwacji odradzającego się miasta („Zły” Leopolda Tyrmanda).

Do tej pory wydawało mi się, że napisanie książki to rzecz skomplikowana, więc aż dziw bierze, że jednak tyle nowych książek wciąż przybywa w księgarniach. Tymczasem Katarzyna Bonda rozwiewa ten mit i czynność pisania książki rozbiera na kawałki, podobnie jak ja przed maturą wspomniane wyżej wiersze.

Ogromnym plusem „Maszyny do pisania” jest przede wszystkim spora porcja informacji o metodyce poszukiwania tematu, stwarzania bohatera i rozwijania historii. Ale również zwrócenie uwagi na systematyczność. Bo zanim narodzi się artysta, najpierw musi sobie popracować wspomniany już wyżej rzemieślnik.

„ (…) pisanie książek to ciężka, także fizyczna praca. By napisać kilkaset stron powieści, trzeba mieć naprawdę  twardy koniec kręgosłupa, a przy tym jednak nadal pozostać artystą. (…) I choć kiedyś sama nie wierzyłam, że to ma sens, bojkotowałam, wyśmiewałam, kpiłam, dziś odszczekuję publicznie: pisania można, a nawet trzeba się uczyć!”

Jako introwertyczka, ukułam teorię, że mogę być dobrym materiałem na pisarza ;) Nawet nie musiałabym, jak Andrzej Stasiuk, zaszyć się w chacie w Beskidzie Niskim. Wystarczy biurko i cisza. I wiecie co? Dzięki tej książce Katarzyny Bondy nabrałam apetytu na swoją opowieść. To może być fascynujące wyzwanie ;)





6/6
__________________________
Egzemplarz do recenzji przekazało wydawnictwo MUZA SA
cytaty: Katarzyna Bonda – Maszyna do pisania. Kurs kreatywnego pisania, wyd. MUZA SA 2015


Czy to zachwyca? Joyce Carol Oates – Ostatnie dni

$
0
0

Opowiadania w stosunku do powieści traktuję (niestety) jako gorszą wersję prozy. Nim zdążę się rozpędzić z czytaniem, wniknąć w fabułę – ta nagle się kończy. Jakbym wskoczyła do gorącej wody (a w takiej lubię się kąpać) i zaraz szybko musiała wyskoczyć z wanny w zimnej łazience. 

Staram się oczywiście nie uogólniać. To, że nie wyszła mi przyjaźń z Alice Munro, nie przekreśliło opowiadań w ogóle. Na ten przykład nadal zakochana jestem, aby nie szukać daleko, w węgierskim „Pixelu”.

Dużym kredytem czytelniczego zaufania obdarzyłam lata temu (bodajże dziewięć) Joyce Carol Oates. Powieścią „Amerykańskie apetyty” zauroczyłam się na tyle, że oprócz rosnącej od tamtego czasu kolekcji książek kulinarnych, założyłam również kulinarnego bloga (który na marginesie od pewnego czasu leży niestety odłogiem).

W ramach rocznego wyzwania (12 książek na 12 miesięcy) wzięłam się za „Ostatnie dni”. Tak, tak – właśnie nawiązuję do początku, gdyż jest to zbiór opowiadań. Czy po jego lekturze kredyt dla Oates zaprocentował? Hmmm, mam problem z jednoznaczną oceną. Autorka w Stanach (pomimo „Blondynki”) bardziej jest znana ze swoich opowiadań. Okładka mojego egzemplarza książki wznosi peany nad „mistrzynią krótkiej formy”, tymczasem ja już tych zachwytów nie podzielam. 

Och, jasne! Z pośród 11 opowiadań składających się na zbiór „Ostatnich dni” trafiłam na świetne historie. Jak na przykład tę o bracie, który przyjeżdża do Berlina w rocznicę śmierci swojego starszego brata. Wędrując ulicami Berlina Zachodniego (Oates pisała opowiadania na początku lat ’80-tych XX wieku), rozmawiał z berlińczykami i zastanawiał się nad fascynacją brata nad historią Berlina i Murem, które przyniosły tę bezsensowną, niedorzeczną śmierć. 


„W portfelu mojego brata było tylko kilka marek, gdy znaleziono jego ciało. Zdjęcia z domu, z dzieciństwa?... Zniknęły. Dokumenty?... Zniknęły. Wyrzucił swój paszport, lecz znaleziono go później w miejscu dość typowym… w pojemniku na śmieci na stacji kolejowej. Wygląda na to, że najpierw odrzucił fakt bycia Amerykaninem, przygotowując się do odrzucenia faktu bycia człowiekiem jako przygotowania do odrzucenia faktu bycia żywym. Nienawidzę go za tę logikę.” (Ich bin Berliner)

Nie przekonała mnie za to chwilowa namiętność amerykańskiej pisarki, ekspresowo zadurzonej w radzieckim pisarzu, który wraz z delegacją przybył na międzynarodową konferencję Związku Pisarzy. Choć spodobała mi się jej fascynacja językiem rosyjskim.

„Antonia dała się unieść zachwytowi nad rosyjską mową. Była jak zapora wodna z dźwięków, zupełnie obcych; prawdziwa zawierucha; poezja w ruchu. Zdawała się mową gigantów, mową jakiegoś legendarnego ludu. Także gestykulacja, która jej towarzyszyła: wyolbrzymiona, bezwstydnie dramatyczna, niepohamowana… zupełnie nie przypominała nieśmiałych gestów, do których była przyzwyczajona.” (Détente)

W opowieściach Oates usilnie szukałam jej amerykańskości, tak jak bezbłędnie wychwytuję ją w każdej książce Philipa Rotha. Ale oczekiwałam chyba tego na wyrost. Wszak niektóre z opowiadań, nawiązujące do Europy Wschodniej, do Berlińskiego Muru, żydowskiego pochodzenia jednej z bohaterek, do atmosfery panującej za czasów komunistycznych w stolicy Polski były niejakim pokłosiem realnego pobytu autorki w Warszawie na początku lat ’80-tych.

A zatem? Zachwyca? Zachwyca we fragmentach, jak te powyżej i ten poniżej. Ale opowiadania to nadal ta sfera, którą jako czytelnik wolę omijać. Tym bardziej, że recenzowany zbiór był jednak dość nużący i mało finezyjny biorąc pod uwagę te komplementy pod adresem "mistrzyni krótkiej formy". Kusi mnie, aby wietrzyć spisek w kiepskim przekładzie... Nie mówię jednak pass! Kto wie, co będzie mi siedzieć w głowie po innym zbiorze opowiadań Joyce Carol Oates, który już od dwóch lat okupuje moją domową półkę? Czas pokaże ;)

„Pierwszy pocałunek zawsze będzie delikatny niczym filiżanka z najprzedniejszej porcelany, którą łatwo pokruszyć w palcach, gdy się ją niechcący zbyt mocno uchwyci.” (Stary Budapeszt)


3/6
__________________________
Joyce Carol Oates – Ostatnie dni (tyt. oryg. Last Days); wyd. Jacek Santorski & Co Agencja Wydawnicza Warszawa 2008

Recenzja bierze udział w wyzwaniu 12 książek na 12 miesięcy 2015 r.

"Cudze chwalicie, swego nie znacie" 5. W Konstancinie, tam gdzie Park Zdrojowy... i solankowa tężnia

$
0
0

Jakoś nigdy wcześniej się nie złożyło, abym pojawiła się w konstancińskim Parku Zdrojowym. Na tyle to dziwne, że przecież przez dwa lata mieszkałam po sąsiedzku w Piasecznie. Wycieczkę ówcześnie do Konstancina miałam jedną, ale konkretną – do STOCERU celem zszycia uśmiechu na brodzie ;), którego dorobiłam się spektakularnie przelatując przez rowerową kierownicę. Konstancin „zwiedzałam” też linią turystyczną, jak zwykłam mawiać na autobus linii 710, którego trasa na dystansie Warszawa-Piaseczno ciągnie się niemożebnie objeżdżając przy okazji pół Konstancina. Wtedy też z okien autobusu ujrzałam Starą Papiernię, o której będzie później. Nadszedł jednak ten dzień, że bliska wycieczka w końcu mogła mieć miejsce.



Tężnia solankowa w Konstancinie, która rozpyla przyjemną mgiełkę - przyzywa wielu chętnych do inhalacji. Nie inaczej było również dzisiaj w tę upalną, sierpniową niedzielę. Tak sobie myślę, że to nawet dobrze, bo to super miejsce dla warszawskich mieszczuchów, którzy marzą o wypoczynku w zielonym ogródku. Tutaj mogą rozłożyć leżak lub kocyk na trawniku wokół tężni, wdychać solankowe powietrze i patrząc na zieleń drzew – myśleć o niebieskich migdałach ;)



My, jako że przydomowy ogródek mamy na co dzień – siedzieliśmy wewnątrz tężni i uskuteczniliśmy spacer po Parku Zdrojowym, co było bardzo przyjemne, pomimo upału. 


Aby wciąż było w temacie książek – proszę, oto konstanciński bookstop, po naszemu budka z książkami. Wprawdzie wybór marny, dużo odrzutów i kilka folderów, ale inicjatywa zacna. Może nadejdzie dzień, że zaczną tam trafiać i ciekawsze książki? :)


A później wsiedliśmy do szklarni, będącej zazwyczaj samochodem (zwykle samochód z uwagi na kolor nazywany jest cytryną, ale tym razem przez wysokie osiągi temperaturowe wewnątrz inna nazwa nasuwa się sama) i podjechaliśmy do nieodległej Starej Papierni. Po drodze oczywiście podziwialiśmy jeszcze piękne wille z końca XIX i początku XX wieku, które w Konstancinie jeszcze się ostały. Przyjemne oku takie twory architektury. Springer nie powinien narzekać ;)
Dojechaliśmy zatem do innej architektonicznej perełki, czyli Centrum Handlowego Stara Papiernia, które papiernią rzeczywiście kiedyś było. Później zamieniło się w małą ruinę, współcześnie jednak została pięknie odrestaurowana i funkcjonuje  jako miejsce publiczne. Takie wnętrza to ja lubię – cegła, beton i duch czasów. A w środku m.in. House of Cheese, w którym zakupy zrobiły nam dzisiejszą kolację. 

Sery: kozi Valencay, Saint-Nectaire (cudnie śmierdzący), Epoisess (jak widać, urodziwy nie jest, ale nadrabia smakiem), bryndza sądecka, bagietka na zakwasie i czerwone wytrawne wino - to lubię :)


No i co? Niby nic, niby niedaleko, niby bez większych przygotowań do eskapady i jednak krótko, a dzień upłynął przyjemnie. Zapamiętajcie ten adres warszawskie mieszczuchy ;)


___________
Tężnia solankowa w Parku Zdrojowym - Konstancin-Jeziorna, ul. Sienkiewicza
C.H. Stara Papiernia - Konstancin-Jeziorna, al. Wojska Polskiego 3

Varia: podsumowanie miesiąca, wydarzenia, nominacje i nagrody literackie, a na deser - przybytki

$
0
0

Smutna prawda jest taka, że minęła połowa wakacji. Dobra wiadomość natomiast to ta, że przed nami jeszcze co najmniej miesiąc lata :) Niektórzy może drżą na myśl o końcu sierpnia, a ja na niego czekam z ogromną radością – wszak wiadomo, że wakacyjne wyjazdy zawsze cieszą ;)
Zapomnijmy jednak na chwilę o sierpniu i wróćmy pamięcią do lipca. 

Dla mnie miniony miesiąc to przede wszystkim wycieczka gotyckim szlakiem zamków krzyżackich (część I i część II relacji). Natomiast w literackim świecie, było niemniej ciekawie:








Ustanowiono nowe nagrody dla pisarzy debiutantów: krakowską nagrodę im. J. Conrada oraz radomską nagrodę im. W. Gombrowicza.



1. Did You Ever Have a Family Bill Clegg
2. The Green Road Anne Enright
3. A Brief History of Seven Kilings Marlon James
4. The Moor's Account Laila Lalami
5. Satin Island Tom McCarthy
6. The Fishermen Chigozie Obioma
7. The Illuminations Andrew O'Hagan
8. Lila Marilynne Robinson
9. Sleeping on Jupiter Anuradha Roy
10. The Year of the Runaways Sunjeev Sahota
11. The Chimes Anna Smaill
12. Na szpulce niebieskiej nici Anne Tyler
13. A Little Life Hanya Yanagihara




W kategorii „opowiadanie″ nominacje za rok 2014 otrzymują:
Kre(jz)olka – Krystyna Chodorowska (Nowa Fantastyka 3/2014, Prószyński Media)
Nika – Stefan Darda (Opowiem ci mroczną historię, Videograf SA)
Rowerzysta – Stefan Darda (Opowiem ci mroczną historię, Videograf SA)
Teleturniej – Dorota Dziedzic-Chojnacka (Fahrenheit 07.07.2014)
Sztuka porozumienia –Anna Kańtoch (Światy równoległe, Solaris)
Daję życie, biorę śmierć – Marta Krajewska (Nowa Fantastyka 10/2014, Prószyński Media)

W kategorii „powieść″ nominacje za rok 2014 otrzymują:
Forta – Michał Cholewa (Warbook)
Chłopcy 3. Zguba – Jakub Ćwiek (Sine Qua Non) [Patronat LC]
Czarny Wygon. Bisy II – Stefan Darda (Videograf)
Nomen omen – Marta Kisiel (Uroboros)
Biała reduta. Tom 1 – Tomasz Kołodziejczak (Fabryka Słów)
Pokój światów – Paweł Majka (Genius Creations)



1. Ádam Bodor - Ptaki Wierchowiny, przekład Elżbieta Cygielska/Wydawnictwo Czarne/Węgry
2. Jacek Dehnel - Matka Makryna /Wydawnictwo W.A.B./Polska
3. Paweł Huelle - Śpiewaj ogrody /Społeczny Instytut Wydawniczy Znak/Polska
4. Drago Jančar - Widziałem ją tej nocy, przekład  Joanna Pomorska/Wydawnictwo Czarne/Słowenia
5. Jaroslav Rudiš - Cisza w Pradze, przekład Katarzyna Dudzic, (Książkowe Klimaty)/Czechy
6. Wasyl Słapczuk - Księga zapomnienia, przekład Wojciech Pestka/Wydawnictwo Wysoki Zamek/Ukraina
7. Andrzej Stasiuk - Wschód /Wydawnictwo Czarne/Polska
8. Ziemowit Szczerek - Siódemka/Korporacja Ha!art./Polska
9. Natalka Śniadanko - Lubczyk na poddaszu, przekład Ksenia Kaniewska /Biuro Literackie/Ukraina
10.Lucian Dan Teodorovici - Matei Brunul, przekład Radosława Janowska – Lascar /Wydawnictwo Amaltea/Rumunia
11. Olga Tokarczuk - Księgi Jakubowe/Wydawnictwo Literackie/Polska
12. Kateřina Tučková - Boginie z Žítkovej, przekład Julia Róžewicz,/Wydawnictwo Afera/Czechy
13. Magdalena Tulli - Szum/Wydawnictwo Znak/Polska
14. Serhij Żadan - Mezopotamia, przekład  Michał Petryk i Adam Pomorski /Wydawnictwo Czarne/Ukraina


I ostatnia, smutna wiadomość  – zmarła Krystyna Siesicka.



Na koniec tradycyjnie, jak co miesiąc – stos nabytków. Znowu na bogato, a to oznacza, że miałam dobrą passę w bezgotówkowych wymianach na fejsbuniu ;)

Od lewej do prawej:


Egzemplarze recenzenckie:
1. Grzegorz Kalinowski – Śmierć frajerom
2. Tait – Dom pod drugiej stronie lustra

Książki z bezgotówkowych wymian:
3. Lea Aschkenas – To właśnie Kuba
4. Igor Neverly – Leśne morze
5. Herbert G. Wells – Wyspa Doktora Moreau
6. Philip K. Dick – Człowiek z wysokiego zamku
7. P. C. Jersild – Do cieplejszych krajów
8. E. Johnson – Chmury nad Metapontem
9. P. Ch. Jersild – Dom Babel
10. Pentti Haanpӓӓ – Pomysł gubernatora
11. Sigurd Hoel – Spotkanie u Milowego Słupa
12. Richard Yates – Droga do szczęścia
13. Annika Idström – Listy do Trynidadu
14. Latifa – Ukradziona twarz
15. Manuela Gretkowska – Kobieta i mężczyźni
16. Michalski Cezary, Staniszkis Jadwiga – Staniszkis Życie Umysłowe i Uczuciowe
17. Melchior Wańkowicz – W pępku Ameryki
18. Sławomir Mrożek – Wybór dramatów i opowiadań
19. Umberto Eco – O bibliotece
20. Anna Badkhen – Kałasznikow kebab
21. Henry Hemming – Kierunek Bagdad
22. Paulina Wilk – Lalki w ogniu
23. Debora L. Spar – Supermenki. O seksie, władzy i pogoni za perfekcją
24. Mariusz Szczygieł – Lăska nebeskă
25. Przewodnik: Warszawa. Ogarnij miasto

Ulubione okładki miesiąca



A jak Wy wspominacie lipiec? O czym ciekawym słyszeliście, co interesującego zobaczyliście? :)



O skutkach wycieczki łódką. Vanessa Tait - Dom po drugiej stronie lustra

$
0
0

„Łódź zbliżała się wreszcie do Folly Bridge, gdy pan Dodgson kończył swoją historię. Słońce barwiło pola na kolor ciemnego fioletu. Tafla wody tonęła w głębokiej czerni. Kierowali się w stronę brzegu. (…)
- Niech pan obieca, że spisze tę historię. Chcę ją czytać przed snem.
- Jeśli sobie tego życzysz, obiecuję. Mam tylko nadzieję, że nie będziesz mi teraz kazać spisywać wszystkich historii, które ci opowiadałem.
- Nie, ta jedna wystarczy – rzuciła.”*



Nieco ponad miesiąc temu, a dokładniej 4 lipca „Alicja w Krainie Czarów” obchodziła 150–lecie pierwszego wydania. Ciekawe co teraz powiedziałaby o książce Alicja Liddel, czyli pierwowzór książkowej bohaterki, o której przygodach napisał Lewis Carroll. Zważywszy na to, że owa dama nie żyje od dawna, nie ma szans na słówko od niej. Wszak, gdyby żyła, liczyłaby sobie ponad 160 lat. Żyje za to jej prawnuczka, której książka o Alicji pojawiła się niedawno na polskim rynku.

„Dom po drugiej stronie lustra” to fabularyzowana historia okoliczności, w których Lewis Carroll napisał swoją najbardziej znaną książkę. Wgląd w stosunki rodzinne pomiędzy małżeństwem Liddel i ich córkami Iną, Alicją i Edytą oraz spotkania z przyjaciółmi domu przedstawia guwernantka dziewczynek – panna Maria Prickett.

To bardzo zasadnicza sztywniara, która, według teorii matki, jędzowaty charakter zawdzięcza szczupłości. Sama mówi o sobie, że jest nieprzystosowana, czyli inaczej mówiąc – niezamężna. 
Jako, że rzecz dzieje się w II połowie XIX wieku, rzec by można, że to bardzo posunięta w latach stara panna. Maria ma bowiem 28 lat i jak na razie wciąż tylko snuje marzenia o społecznym awansie, który może jej dać zamążpójście. Licząc na stworzenie związku z panem Dodgsonem (czyli właśnie Lewisem Carrolem) odrzuca zaręczyny pana Wiltona. Na co dzień musi się jednak bardzo przyziemne użerać z dziećmi dziekana Liddela. 

Jej pochwały moralizatorstwa nie podziela Alicja Liddel. Ta 10-latka nie raz zachodzi pod skórę swojej guwernantce. Ma niewyparzony język, mówi to co myśli i wbrew XIX – wiecznym konwenansom nie jest tak karna, jak wymagałaby od tej młodej panny epoka, w której przyszło jej dorastać.
Ten sposób zachowania panny Liddel jest również wynikiem jej przyjaźni z przyjacielem domu, panem Dodgsonem. Ów oksfordzki wykładowca, który później przyjmie pseudonim Lewisa Carrolla, jest nie tylko częstym gościem, ale i adoratorem dziewczynki. Przesyła jej poufałe liściki, w których rozdaje całusy, fotografuje ją i jej siostry w ogrodzie i zabiera na wyprawy łódką. Swoją drogą to jedna z takich wycieczek dała światu „Alicję w Krainie Czarów”. I właśnie ta wyprawa jest jednym z głównych epizodów, nad którymi skupiła się prawnuczka Alicji – Vanessa Tait.


„Dom po drugiej stronie lustra” nie jest wymagającą lekturą. Z trudem szukać tutaj rozbudowanej fabuły. Rozdziały sprawiają wrażenie epizodów, jest jednak coś, co sprawia, że książkę tę czyta się z dużą przyjemnością. To przede wszystkim narracja z dużą dawką niewymuszonego humoru. Nie jest on efekciarski i nie powoduje salw śmiechu, wręcz przeciwnie jest doskonale wtopiony w fabułę. To ogromny plus tej powieści.

„- A dlaczego dinozaury wyginęły?
- Bo Bóg tak chciał – odpowiedział pan Wilton.
Przetrwanie najlepiej przystosowanych, pomyślała Maria. (…) Jeśli jednak idzie o ludzi, o nią… Wszystkie ładne dziewczęta dawno wyszły już za mąż i mogą pochwalić się co najmniej dwójką dzieci. Wyjątkiem było kilka zmarłych w trakcie połogu. Być może miały umrzeć, skoro Bóg tak sobie życzył. Pozostawienie dzieci samym sobie, bez matki, wydawało jej się jednak okrutne. Maria potrząsnęła głową, próbując wrócić do pierwotnej myśli:
Była niezamężna, a więc nieprzystosowana.”

„Niania Fletcher, kobieta o budowie kręgla, często opowiadała o niebezpieczeństwie związanym z edukacją panien, szczególnie w okresie dojrzewania. Gdy Maria próbowała się z nią spierać, niania zwykła cytować niejakiego pana Renishawa, człowieka uczonego, który był znany z licznych eksperymentów w tej dziedzinie i dowiódł, że zdolności intelektualne i mózg kobiety poważnie się zmniejszają wraz z rozrostem jej tkanki piersiowej. Dlatego każda próba nacisku na kobiecy mózg jest wystawianiem płci pięknej na niebezpieczeństwo.”
„Być może nie przyjechał do niej konno, ale biały rumak to w zasadzie tylko kwestia semantyki.”

„Miała na talerzu prawdziwy bałagan. Resztki wędzonej ryby mieszały się z żółtkiem z jajka sadzonego. Próbowała to uprzątnąć, ale ogon ryby wciąż znajdował się w jajku i pomidorach. Ryba nie mogła przewidzieć, że po tym, gdy zostanie wyciągnięta ze swojego morskiego świata, trafi na talerz między pomidory ze szklarni i jajko od kury. Z pewnością zrobiło to na niej wrażenie.”


Nie brakuje oczywiście w fabule kontrowersji. Są one związane z niejasnym stosunkiem Carrolla do małych dziewczynek. Dziś być może jego sposób zachowania określono by jako zadatki na pedofila. Wszak niepokojąco brzmią listy, które pisał do Alicji (ich autentyczna treść jest właśnie zawarta w powieści) oraz to, że fascynując się dziewczętami nie był jednocześnie zainteresowany związkiem z kobietami. Istnieje teoria, że jego zachowanie to wynik prawdopodobnego molestowania, którego jako dziecko był ofiarą. Trudno dziś dociec prawdy. A może po prostu bardzo lubił dzieci i emocjonalnie nie odnajdywał się w świecie dorosłych? 

Ciekawym wątkiem jest również historia tego, jak niespełnione marzenia, pogrzebane nadzieje i związane z tym rozgoryczenie wyzwalają chęć zemsty - burząc przy tym przyjaźnie z siłą śniegowej kuli.


Chociaż jako dziecko czytałam dużo książek, to dziwnym trafem nigdy w moje ręce nie trafiła Alicja w Krainie Czarów. Owszem, wiem mniej więcej, o co w niej chodzi, znam bohaterów, ale dopiero 150-te urodziny i recenzowana powieść skutecznie skłoniły mnie do nadrobienia braku. Dzięki temu w kolejnym wpisie podzielę się z Wami wrażeniami po lekturze :)
Tymczasem rekomenduję  Wam „Dom po drugiej stronie lustra”. Książkę czyta się lekko, szybko i przyjemnie. Polecam choćby dla głównych bohaterek: sztywnej Marii i pyskatej Alicji ;)


5/6

Egzemplarz do recenzji przekazało wydawnictwo Czwarta Strona 

__________________
* cytaty Vanessa Tait - Dom po drugiej stronie lustra (The Looking Glass House), wyd. Czwarta Strona Poznań 2015


"Eat Me, Drink Me". Lewis Carroll – Alicja w Krainie Czarów

$
0
0

„A czy ty w ogóle powinnaś wejść do środka? – zapytał z naciskiem lokaj. – Od tego, widzisz, właściwie wszystko się zaczyna.”*



Zazdroszczę tym z Was, którzy „Alicję w Krainie Czarów” czytali będąc dziećmi. Ja tę książkę poznałam dopiero teraz. To pokłosie lektury „Domu po drugiej stronie lustra”, o którym wspominałam w ostatnim wpisie

Tak sobie teraz myślę, że to wielka szkoda, że nie mam możliwości konfrontacji dziecięcych wrażeń z lekturą w wieku dorosłym. Ciekawa jestem, na ile byłoby w tym sentymentu, a ile nowych odkryć.
A może wręcz przeciwnie – rozczarowanie? Mogę tak gdybać  i snuć przypuszczenia jeszcze długo.

Co jednak myśli o Alicji duża Małgorzata? Hmmm, to ciekawa książka i wcale nie powiedziałabym, że tylko dla dzieci. To nie tylko moje zdanie, zważywszy na to, jakie wciąż zainteresowanie wzbudza ona nadal po 150 latach od pierwszego wydania.

To książka podatna na mnogość interpretacji. Rzeczywiście, można ją traktować jako zwykłą baśniową historię marzeń sennych dziecka, ale byli i tacy, którzy poszukiwali w niej ukrytych odniesień. Przeczesując Internet natrafiłam na przykład na dużo rozpraw(ek) w nurcie freudowskiej psychoanalizy. A gdyby tak dokładniej poznać biografię Lewisa Carrolla, orientować się w matematycznych tajnikach (wszak autor był oksfordzkim wykładowcą matematyki), a dodatkowo być obeznanym w specyfice wiktoriańskiej Anglii – zapewne wyciągnęłoby się z książki mnóstwo różnych innych odniesień.

Ale to oczywiście nie wszystko, bo wielką gratką w Alicji jest sam język. Śmiem nawet twierdzić, że oryginał może ustępować wielu przekładom. Przed tłumaczami stoi bowiem duże wyzwanie i od tego jak potraktują oryginał tak książka może bawić humorem lub lingwistycznie zadziwiać. Zważywszy na fakt, że wciąż pojawiają się nowe polskie przekłady* – potencjał „Alicji w Krainie Czarów” wciąż inspiruje. Zresztą nie tylko tłumaczy i językoznawców, ale również szeroko pojęty świat popkultury: mnogość odnośników do książki, które można odnaleźć w kinematografii, literaturze (moje pierwsze skojarzenie - "Za niebieskimi drzwiami" Marcina Szczygielskiego), sztuce i muzyce zdaje się potwierdzać tezę, że ta klasyczna historyjka wcale nie jest dedykowana tylko dzieciom ;)


„-No to mów, co myślisz.
- Ja… ja myślę to, co mówię, a to jest właściwie to samo, proszę pana.
- Wcale nie. W ten sposób mogłabyś powiedzieć, że ‘widzę to, co jem’ i ‘jem to, co widzę’ mają to samo znaczenie.
- Mogłabyś także powiedzieć – niespodziewanie odezwał się zaspanym głosem Suseł – że ‘oddycham, kiedy śpię’ ma to samo znaczenie, co ‘śpię, kiedy oddycham’.
- Właśnie tak się ma rzecz z tobą – rzekł Szalony Kapelusznik i rozmowa urwała się nagle jak ucięta nożem.”



A jak Wy odbieracie Alicję? Macie porównanie w odbiorze dziecięcym i dorosłym? Czym Was zachwyca, albo wręcz przeciwnie - rozczarowuje? Który przekład polecacie? Chętnie poczytam o Waszych wrażeniach.




5/6
________________
* cytaty: Lewis Carroll – Alicja w Krainie Czarów; przekł. Antoni Marianowicz

"Szczęśliwe małżeństwo to nie oksymoron"*. Fawn Weaver - Klub szczęśliwych żon

$
0
0

„- Uwielbiam małżeństwo – wrzeszczałam. – Kocham być żoną. Czemu nikt nie mówi dobrze o życiu po ślubie? 
Keith tylko trzymał mnie za rękę, gdy szliśmy. Minęło kilka cichych chwil.
- Wiesz co? Założę klub dla żon takich jak ja. Kobiet, które uwielbiają być żonami. Nazwę go… - zamilkłam, by wymyślić jakąś genialną nazwę – Klub Szczęśliwych Żon!”



Zwykło się mawiać: „Do trzech razy sztuka!”. W przypadku małżeństwa oczywiście dobrze byłoby, gdyby szczęście dopisało już za pierwszym razem i trwało do grobowej deski. Ja odliczyłam do dwóch i wygląda na to, że druga szansa jest już tą szczęśliwą.

Czy jednak uważam się za szczęśliwą żonę? Zdecydowanie tak. Może i nie mam szczęścia w totka, ale w miłości owszem. Mój drugi mąż to mężczyzna na miarę moich marzeń. Być może brzmi to jak przechwałka, ale czy o dobrym małżeństwie należy milczeć? Jak wiele spotykacie osób, które narzekają na małżeństwa, a ile chwiali sobie małżeństwo? A jak Wy możecie określić swój związek? Jest jak idealny, starannie wykonany i dobrze układający się na ciele garnitur od krawca, czy może niedopasowaną do figury i z rozłażącymi się szwami tanią masówką z sieciówki?

Pytania o dobre małżeństwo zadawała sobie Fawn Weaver. Zastanawiało ją, czy tylko ona ma takie szczęście, czy może na dobry związek jest jakaś recepta? Odpowiedzią na te pytania jest właśnie „Klub szczęśliwych żon”. Plan był taki, aby objechać dziesięć krajów na kilku kontynentach i wypytać pary z minimum 25-letnim pożyciem małżeńskim o ich sekret dobrego związku. 

Czy zaskakującym jest fakt, iż bez względu na szerokość geograficzną i narodowość powielają się zasady, na których oparte są szczęśliwe małżeństwa? Myślę, że nie, bo pewne zachowania są uniwersalne bez względu na to gdzie, kiedy i z kim żyjemy.

Najważniejszy jest oczywiście wzajemny szacunek i zaufanie. To dominanty, które powtarzały się za każdym razem:

„Gdy wreszcie zasiadłyśmy, podjęłam temat i zadałam Erlindzie to samo pytanie, które zadaję większości par, które cieszą się małżeńskim szczęściem od dwudziestu pięciu lub więcej lat.
- Gdybym jutro wychodziła za mąż, a ty mogłabyś dać mi tylko jedną radę, jak zapewnić swojemu małżeństwu trwałość do końca życia, to jakie wartości uznałabyś za najważniejsze?
- Szacunek. I zaufanie – powiedziała to niemalże natychmiast. Ledwo zdołałam skończyć pytanie.
(…) Dotychczas byłam w siedmiu krajach, które reprezentowały szeroki wachlarz kultur, rodzinnych tradycji, wartości i wyznań. Od Chorwacji po Kalifornię, przez Afrykę Południową i Filipiny, gdziekolwiek zadałam kobietom to jedno pytanie, właściwie natychmiast otrzymywałam tę samą odpowiedź. (…) wyglądało na to, że wszystkie klucze do wspaniałego małżeństwa sprowadzają się do tego jednego, uniwersalnego i spójnego sekretu.”

To oczywiście nie wyczerpuje innych składowych warunkujących zgodne i trwałe pożycie, tych jest wiele: umiejętność bycia ze sobą, wspólne rozmowy, umiejętność pokojowego rozwiązywania konfliktów, fizyczna bliskość, codzienne rytuały, wspólne pasje, ale i akceptacja odmiennych zainteresowań i różnic, dużo uśmiechu, radość z tego, co się ma, miłe gesty bez specjalnych okazji, unikanie czepialstwa o bzdury.

„Jeśli chcesz mieć szczęśliwe małżeństwo, czepiaj się tylko tych spraw, które mają znaczenie.”

„Nigdy nie obrażaj drugiej strony – wtrąciła prędko Bonnie.”

„Myślę, że jedną z najważniejszych cech naszego małżeństwa – powiedział Ray – jest fakt, iż nigdy nie pomyśleliśmy, że ta druga osoba jest naszą własnością, że musimy się kontrolować. Wszystko, na co się w życiu zdecydowaliśmy, przegadaliśmy ze sobą wcześniej. Jak w korporacji, w której zarządem jesteśmy my. To dotyczy wszystkich obszarów życia – dodał – od wychowania syna po finanse.”

„Kiedy pojawi się problem, trzeba razem walczyć – powiedziała Estrellita (…). – To jest katastrofa, że w większości przypadków pary nie chcą walczyć razem. Zamiast tego walczą przeciwko sobie nawzajem.”

„- Bhubi, wiesz może, jaki jest sekret udanego małżeństwa? (…)
- Och wiem! (…) Jeśli dajesz, to otrzymujesz. Najważniejsze w udanym małżeństwie jest to, co dajesz.”

Mogłabym sypać tutaj jeszcze wieloma cytatami i wymieniać cechy składowe udanego związku. Chciałabym jednak namówić Was na lekturę tej książki. Jest napisana prostym językiem, ale zawiera dużą dawkę życiowej mądrości. Owszem, fragmentami trochę nużyło mnie to, że wywiady z parami są niejako na doczepkę do opisu wspaniałego małżeństwa autorki, ale dobrym balansem do momentami przesłodzonego tonu, były ciekawe fragmenty o długim dojrzewaniu autorki do macierzyństwa.

Moim zdaniem tę książkę powinno wręczać się zamiast kwiatka każdej parze nowożeńców. Jak również tym osobom, które będąc po rozwodzie wątpią w instytucję małżeństwa, ale też zakochanym parom, aby mogły się utwierdzić, że znają sekret dobrego związku. Praca nad sobą i związkiem procentuje. Szczęśliwe małżeństwo to nie jest oksymoron. Mając na uwadze własne doświadczenia – z pełnym przekonaniem przyznaję rację autorce „Klubu szczęśliwych żon”.


„Udane małżeństwo to nie fizyka kwantowa (…) To po prostu kwestia wyboru. Jeśli szczęście w małżeństwie i w życiu jest ważne, człowiek musi tylko podjąć decyzję, że nie zgadza się, by czynniki zewnętrzne czy też niedobre myśli sprowadziły go z obranego kursu.”


5/6

Książkę do recenzji przekazało wydawnictwo MUZA SA
_____________________________
* cytaty: Fawn Weaver - Klub szczęśliwych żon (Happy Wives Club), wyd. MUZA SA 2015

O książce i filmie z diabłem w pakiecie. Arturo Pérez-Reverte - Klub Dumas

$
0
0

„La Ponte zmarszczył czoło:
- Mówisz: ocalała jedna książka – zastrzegł. – A przedtem wspominałeś o trzech istniejących egzemplarzach.
Corso zdjął okularki i oglądał je pod światło, sprawdzając czystość szkieł.
- Otóż właśnie – odezwał się. – Wśród wojen, grabieży i pożarów te książki pojawiały się i znikały. Nie wiadomo, która z nich jest autentyczna.
- Może wszystkie są fałszywe – przemówił zdrowy rozsądek Makarowej.
- Może. Ja mam właśnie wyświetlić zagadkę i stwierdzić, czy Varo Borja posiada oryginał, czy może sprzedano mu kota jako zająca.”*



Po raz pierwszy mam problem z wyrokowaniem, co jest lepsze: książka czy jej filmowa adaptacja. Zarówno książka „Klub Dumas”, jak i film „Dziewiąte wrota” w reżyserii Romana Polańskiego mają pewne cechy, które poczytuję na ich korzyść lub klasyfikuję jako wadę. To trochę jak spór nad wyższością jednych świąt nad drugimi – trudno osiągnąć satysfakcjonujący konsensus ;)


O czym traktuje książka? Wyobraźcie sobie, że właśnie o książkach! I to nie pierwszych lepszych z księgarskiej półki. O białych krukach, zaginionych rękopisach i bardzo cennych egzemplarzach, które na aukcjach przyprawiają o szybsze bicie serca i drenują dość poważnie portfele kupujących. Ich łowcą jest Lucas Corso, działający na zlecenie elitarnych, zamożnych bibliofilów.

Pracuje on właśnie nad dwiema sprawami: ma ustalić autentyczność rękopisu jednego z rozdziałów „Wina Andegaweńskiego” Aleksandra Dumasa oraz sprawdzić, kto z posiadaczy ostatnich trzech zachowanych egzemplarzy „9-tych Wrót”, szatańskiej XVII – wiecznej księgi może pochwalić się autentykiem.

Corso otrzymując zlecenie wyjeżdża najpierw do Sintry w Portugalii, aby tam spotkać się z Victorem Fargasem - człowiekiem nad wyraz mocno związanym ze swoimi książkami, a następnie do Paryża do pewnej szacownej damy, która chciałaby zapomnieć o pewnym niemieckim epizodzie ze swoich lat młodości. Podczas całej wyprawy depcze mu po piętach facet z blizną, który prawdopodobnie czyha na jego życie oraz towarzyszy w ramach anioła stróża (sic!) pewna młoda i bardzo tajemnicza kobieta. Oczywiście badanie szatańskiej księgi to diabelnie trudne zadanie, więc jest ciekawie. Tylko ten rękopis Dumasa jest niczym piąte koło u wozu.


To, co mnie zachwyciło w książce to język narracji. Jest soczysty, miejscami bardzo humorystyczny, a bohaterowie są wyraźnie zarysowani. Bibliopata Victor Fargas, introligatorzy bracia Cenizowie, wdowa Taillefer i sam Lucas Corso to postaci, które powinny dostać literackiego Oscara za grę aktorską ;) Taki żarcik. Zupełnie inaczej jest w filmie – tam nawet Johnny Deep gra według mnie jak drewno (a wiedzcie, że zwykle cenię jego grę aktorską). Z tym drewnem oczywiście nie zgadza się Pan R., ale czytacie moją recenzję, więc prawo głosu w tym przypadku mam ja ;)

Jako plus na konto filmu zapisuję fabułę – rezygnacja z rękopisu Dumasa i skupienie uwagi tylko na „9-tych wrotach” było bardzo dobrą decyzją. Zupełnie nie rozumiem, dlaczego Pérez-Reverte uparł się, aby obie sprawy upchnąć w jednej powieści. Mógł z powodzeniem napisać dwie odrębne książki, które w obu przypadkach nie straciłyby uroki tajemniczej powieści.

Nie spodobał mi się początek książki, był zbyt przeintelektualizowany, napakowanie bibliograficznymi ustępami i pewnymi historycznymi faktami nie wniosło zbyt wiele do powieści, a spowodowało lekkie znużenie. W przypadku zakończenia – dość słabe było w obu przypadkach. Środek opowieści obroniła książka – właśnie za świetną narrację. Film przegrywa tutaj przez grę aktorską. Żona Polańskiego zupełnie się nie sprawdziła.


No i co? Polecać, czy odradzać? Wypunktowałam wady, wymieniłam zalety i dochodzę do wniosku, że jednak warto było poświęcić czas. To ciekawa książka, tym ciekawsza dla lubujących się w książkach o książkach. Wciąż jednak nie rozwikłałam wewnętrznego sporu, co lepsze - film, czy książka. Myślę, że najlepsza byłaby kompilacja tylko tych dobrych punktów z obu źródeł.


Na koniec zostawiam Was z deserem, czyli moimi ulubionymi cytatami napotkanymi w powieści:

„Obawiam się, że to nic specjalnego. Zwłaszcza w dzisiejszych czasach, gdy popełnia się samobójstwa upozorowane na zabójstwo, powieści pisze lekarz nazwiskiem Roger Ackroyd, a stanowczo zbyt wielu ludzi wydaje dwustustronicowe opisy własnych wstrząsających przeżyć, doznanych podczas przeglądania się w lustrze.” 


„Zdjął okulary i zaczął je przecierać wymiętą chusteczką. Bez nich sprawiał wrażenie bardziej bezradnego – wiedział o tym aż nadto dobrze. Każdy czuł, że trzeba mu pomóc przejść przez jezdnię, gdy tak spoglądał wokół wzrokiem królika krótkowidza. (…) Nadeszła pora na uśmiech. Odsłonił siekacze ze skromnością wykalkulowaną co do milimetra. Z uśmiechu można było wyczytać prośbę o natychmiastową adopcję.”


„Nie robiła wrażenia osoby nadmiernie przygnębionej (…) W którejś chwili przyłapał ją na mruganiu powiekami, jakby chciała powstrzymać płynącą łzę, oczy nadal jednak były całkiem suche. To mogło nie mieć znaczenia, stulecia walk makijażu z emocjami nauczyły kobiety kontrolować swoje uczucia.”


„- Lubię ten most – odezwała się. – Bez samochodów. Tylko zakochane pary, staruszki w kapeluszach i próżniacy. Most absolutnie niepraktyczny.”


„Victor Fargas był wysoki i chudy jak szlachcic u El Greca. W obszernym swetrze z grubej wełny poruszał się jak żółw w skorupie. Nosił równiuteńko przycięty wąsik, wybrzuszone na kolanach spodnie i lśniące, chociaż schodzone, niemodne buty.”


„Gruber  był oschły i opanowany, miał wygolony kark, a w kącikach ust nieodmiennie czaił mu się uśmieszek pokerzysty.”


„- Także Napoleon popełnia błąd, myląc Blüchera z Grouchym. Strategia wojskowa jest równie ryzykowna jak strategia literacka… Niech pan posłucha, panie Corso: dzisiaj nie ma już niewinnych czytelników. Każdy podchodzi do czytanego tekstu z własną perwersją. Czytelnik jest tym wszystkim, co sam przeczytał wcześniej, plus to, co obejrzał w kinie i w telewizji. Do informacji dostarczanej mu przez autora dodaje swoją. Tu leży niebezpieczeństwo: nadmiar odniesień może spowodować, że konstruuje pan sobie fałszywego przeciwnika. Albo nierzeczywistego.”


4/6
______________
* cytaty: Arturo Pérez-Reverte - Klub Dumas (El club Dumas)


Varia: literackie straty, wydarzenia, nagrody i nominacje oraz książki na sierpniowy stos

$
0
0

Sierpień objawił mi się jako miesiąc małych wyjazdowych strat. Jedną spróbuję sobie niebawem zrekompensować w inny sposób, dwie literackie mogę tylko prześledzić w Internecie.

Pierwszą ze strat był Literacki Sopot. Wyjazd do Sopotu marzy mi się od zeszłego roku. Ale nie tego w wakacyjnej formie, tylko z posezonową ciszą i pustką na plaży. Być może w tym roku jesień będzie dla mnie łaskawsza i wymarzony wyjazd dojdzie do skutku. To byłby na przykład niezły pomysł na urodzinowy prezent ;)
Dlaczego więc żałuję sierpniowego Sopotu? Oczywiście, jak nietrudno zgadnąć, z literackiego powodu. Tegoroczna edycja festiwalu upłynęła pod hasłem literatury czeskiej, na którą niedawno nabrałam apetytu. Na stoliku leży bowiem książka Petry Hulovej, na stosie najbliższych lektur czeka „Kacica” Petra Kohuta, a za mną lektura interesującej (i nagrodzonej Angelusem) książki słowackiego autora (o której będzie na Czytelniczym jutro). Chyba już rozumiecie, skąd ten żal.




Druga strata to Miedzianka. Miedzanka, opustoszała wieś, o której Polska usłyszała dzięki reportażowi Filipa Springera, w miniony weekend jaśniała nowym blaskiem, dzięki wystawianemu tam spektaklowi, którego scenariusz oparty został na wspomnianej wyżej książce. „Miedzianka” w Miedzance – to musiała być torpeda! Mało brakowało, a mogłam się tam pojawić. Cóż, siły wyższe, ale zachwycam się zachwytem Springera.




To oczywiście nie wszystkie literackie wydarzenia sierpnia. Z kalendarium wynika też, że:


1. Ádam Bodor,„Ptaki Wierchowiny”, przekład Elżbieta Cygielska/Wydawnictwo Czarne/, Węgry
2. Jacek Dehnel,„Matka Makryna” /Wydawnictwo W.A.B./, Polska
3. Paweł Huelle,„Śpiewaj ogrody” /Społeczny Instytut Wydawniczy Znak/, Polska
4. Drago Jančar,„Widziałem ją tej nocy”, przekład  Joanna Pomorska/Wydawnictwo Czarne/, Słowenia
5. Jaroslav Rudiš “Cisza w Pradze”, przekład Katarzyna Dudzic, (Książkowe Klimaty), Czechy
6. Wasyl Słapczuk, „Księga zapomnienia”, przekład Wojciech Pestka, /Wydawnictwo Wysoki Zamek/, Ukraina
7. Andrzej Stasiuk, „Wschód” /Wydawnictwo Czarne/, Polska
8. Ziemowit Szczerek, „Siódemka” /Korporacja Ha!art./, Polska
9. Natalka Śniadanko, „Lubczyk na poddaszu”, przekład Ksenia Kaniewska /Biuro Literackie/, Ukraina
10. Lucian Dan Teodorovici, „Matei Brunul”, przekład Radosława Janowska – Lascar /Wydawnictwo Amaltea/,Rumunia
11. Olga Tokarczuk, „Księgi Jakubowe” /Wydawnictwo Literackie/, Polska
12. Kateřina  Tučková, „Boginie z Žítkovej”  przekład Julia Róžewicz,/Wydawnictwo Afera/, Czechy
13. Magdalena Tulli, „Szum” /Wydawnictwo Znak/, Polska
14. Serhij Żadan,„Mezopotamia” , przekład  Michał Petryk i Adam Pomorski /Wydawnictwo Czarne/, Ukraina





3. Przyznano Nagrodę Fandomu Polskiego im. J. Zajdla za rok 2014.  W kategorii opowiadanie zwyciężyła „Sztuka porozumienia” Anny Kańtoch (tekst do przeczytania na blogu nagrodzonej autorki), a w kategorii powieść nagrodę otrzymał Michał Cholewa za „Fortę”




Natomiast przed nami wrzesień, który jest nie tylko tradycyjnym (dla niektórych) powrotem do szkoły, ale też okresem wysypu książkowych premier, wydarzeń (narodowe czytanie "Lalki") oraz z finałem nagrody literackiej Gdynia 2015. Będzie się działo :)



Skoro wpis rozpoczęłam od ubytków – zakończę na przybytkach ;) Tradycyjny, comiesięczny stosik tym razem prezentuje się następująco:



Z góry na dół:

Zakup Pana R.
1. Pavel Kohout – Kacica (czeska powieść z fenomenalną okładką z polskiej serii Stehlik, czyli tytułów rekomendowanych przez Mariusza Szczygła z portfela wydawnictwa Dowody na Istnienie)


Egzemplarze recenzenckie
2. Pavol Rankov – Zdarzyło się pierwszego września (albo kiedy indziej) (nagrodzona zeszłorocznym Angelusem bardzo interesująca powieść, której recenzja do poczytania ukaże się jutro)

3. Listy Napoleona i Józefiny (nowe tłumaczenie listów tej znanej z historii pary)


Z bezgotówkowych wymian  grupy na fejsbuniu:
4. Hanna Krall – Król kier znów na wylocie

5. Antoine de Saint-Exupéry – Mały Książę

6. Zadie Smith – O pięknie

7. Zadie Smith – Białe zęby

7. Stanisław Lem – Astronauci

8. Eliza Orzeszkowa – Marta

9. Joanna Lustyk – Nad rzeką niepamięci (saga rodzinna rozgrywająca się na kresach w okresie od I wojny światowej po powojenne lata po II wojnie światowej)

10. Sonia Raduńska – Kartki z białego zeszytu

11. Marina Lewycka – Dwa domki na kółkach  (z opisu na okładce: „słodko-gorzka komedia miłosna o imigrantach z Polski i Ukrainy poszukujących w Wielkiej Brytanii swojego miejsca w życiu”)

12. Agnieszka Tamborska  i Selena Kimball (kolaże) – Senny żywot Leonory de la Cruz (ciekawie zapowiadająca się książka będąca połączeniem surrealistycznej prozy poetyckiej z onirycznymi ilustracjami)

13. Susan Cain – Ciszej proszę… Siła introwersji w świecie, który nie może przestać gadać (no cóż – jestem introwertyczką, więc musiałam zdobyć tę książkę ;))


Na koniec oczywiście ulubione okładki ze stosu:




Podzielcie się proszę swoimi wrażeniami,  jakimi obdarował Was sierpień. Może ktoś z Was był w Sopocie lub Miedziance, a może gdzieś indziej - w miejscu wartym opowiedzenia. Z niecierpliwością czekam na kilka słów :) Tymczasem – do przeczytania we wrześniu :)




Młodzieńcza miłość, dorosłe życie. Pavol Rankov – Zdarzyło się pierwszego września (albo kiedy indziej)

$
0
0

„Pierwszy września 1938 roku był słonecznym dniem, zatem niemal wszyscy przebywali na kąpielisku. (…) Na kąpielisku nie zabrakło też Petra, Honzy i Gabriela. (…) Rozkoszowali się wolnym popołudniem pierwszego dnia roku szkolnego, kiedy to jeszcze nie mieli do odrobienia zadań domowych, i podziwiali koleżankę z klasy, Márię Belajovą. (…). Peter, Honza i Gabriel byli zakochani. Było dla nich jasne, że ostatecznie Marię może zdobyć tylko jeden z nich.”*



W kwestii filmów najbardziej lubię kino czeskie. Bywa zabawne, ale przy pomocy swej humorystycznej maski przemyca warstwę egzystencjonalną. Problemy społeczne ukazuje z niebywałą lekkością, a mimo to wstrząsa, daje do myślenia, zaskakuje. Ot, chociażby takie „Musimy sobie pomagać”, które miało być rozluźniającym, wieczornym seansem, a okazało się historią dużego kalibru. Właśnie o tym filmie przypomniałam sobie czytając nagrodzą w zeszłym roku Angelusem słowacką powieść Pavola Rankova.

„Zdarzyło się pierwszego września (albo kiedy indziej)” jest opowieścią o miłości zamkniętą w ramach trzech czechosłowackich dekad. Levice, 1938 rok - ich trzech i ona jedna. Oni jako 13-letni młodzieńcy mają zakład o miłość. Który z nich pierwszy dopłynie na drugi brzeg levickiego basenu, ten będzie chłopakiem (nieświadomej niczego) Marii. Naiwna młodość przeminie, zastąpi ją młodzieńczy żar, którego stępi lub zaostrzy wojenna zawierucha, powojenny komunizm i zupełnie dorosłe dylematy. 

Napisałam powyżej, że to książka o miłości? Potwierdzam. O miłości pomimo granic, narodowościowych różnic i o rywalizacji, która stawia przyjaźń ponad osobiste pragnienia. Ale to w żadnym wypadku nie jest romans. Miłość Marii Belajovej jest tylko pewnym języczkiem u wagi, szala zwycięstwa uwarunkowana jest wieloma determinantami. Jest tłem do społecznych wydarzeń, rodzącej się wiary w socjalizm i gorzką porażką neofity, kapitalistycznych interesów i strachu wynikającym z życia skrupulatnie śledzonego przez Służbę Bezpieczeństwa.


Bardzo cenię powieści, które mimochodem zmuszając mnie do wyszukiwania wiadomości, poszerzają moją wiedzę, i które skłaniają do wczytywania się w najnowszą historię świata.
Tak właśnie „Służące” nakłoniły mnie do odszukiwania informacji o segregacji rasowej, jej historii i wpływie na amerykańskie społeczeństwo, „Dwaj bracia” wprowadzili mnie w historię narodzin nazizmu i wynikającej z tego dziejowej zawieruchy, jaką była II wojna światowa. Zaś dzięki powieści Rankova dowiedziałam się o strzałokrzyżowcach, o wpływach węgierskich, niemieckich i rosyjskich na tereny Czechosłowacji lat '30 i '40-tych XX wieku, o zmianie sojuszy i stosunków, jakie obowiązywały na ziemiach zamieszkanych przez mieszankę kulturową Węgrów, Czechów, Słowaków i Żydów. 

„Widzisz, to jest Europa Środkowa. Kiedy Niemcy zajęli Czechy, to w drugiej części kraju powstało Państwo Słowackie, ale Levice nagle już nie znajdowały się tam, ale na Węgrzech. Da się to zrozumieć?”

To opowieść, która wciąga. Albo kibicuje się któremuś z mężczyzn, albo zżyma na Marię. Puka się w czoło nad ślepą wiarą w socjalizm wyznawaną przez Petra, martwi o życie napiętnowanego Gabriela lub pobłażliwie przymyka oko na wyskoki Jana. I czyta się dalej, aż do ostatniej strony – z ciekawością.

Powieść składa się z 30 rozdziałów. Każdy rozdział to jeden rok począwszy od 1938 do 1968. Przez niemalże trzy dekady przez historię oprowadza czytelnika narrator. Dopiero w 1968 roku głos otrzymuje Maria. Niepotrzebnie. Zmianę sposobu narracji poczytuję jako jedyną wadę tej powieści. To jednak wada nieznaczna. Niech Was nie zniechęci, bo „Zdarzyło się pierwszego września (albo kiedy indziej)” zasłużenie zdobyło w zeszłym roku Angelusa. Oby więcej takich książek.  


Jako dopełnienie lektury polecam:
- (sposoby przetrwania zwykłych ludzi podczas II wojny światowej) wspomniany już wyżej film „Musimy sobie pomagać” i książkę  „Obsługiwałem angielskiego króla” Bohumiła Hrabala
- (o życiu w komunistycznej Czechosłowacji) „Gottland” Mariusza Szczygła,
- (determinująca całe dorosłe życie młodzieńcza rywalizacja o miłość kobiety) „Dwaj Bracia” Bena Eltona.



„- Tak skończyliśmy. Nie z powodu własnych błędów, ale przez politykę. Nie mogliśmy żyć własnym życiem, ale musieliśmy tak, jak nam podyktowano.
- W końcu – powiedział po chwili Gabriel.
- Co?
- W końcu słyszę, jak przeklinasz życie.
- Wcale nie. Przeklinam komunistów. Życie jest przecież piękne.”



6/6 i dodatkowo 6/6 za prześliczną okładkę
______________________________________
Pavol Rankov – Zdarzyło się pierwszego września (albo kiedy indziej) Stalo sa prvého septembra (alebo inokedy); wyd. Czeskie Klimaty 2014

Książkę do recenzji przekazało wydawnictwo Książkowe Klimaty


Recenzja bierze udział w wyzwaniu: Grunt to okładka – hasło sierpniowe: woda


Wystawa: "Ocalone od zapomnienia... Księgozbiory białostockie na przestrzeni wieków"

$
0
0

Na białostockim Rynku Kościuszki, w budynku ratusza mieści się Muzeum Białostockie. A w nim – w sali dolnej jeszcze przez tydzień, bo do 11. września obejrzeć można ekspozycję zatytułowaną OCALONE OD ZAPOMNIENIA… KSIĘGOZBIORY BIAŁOSTOCKIE NA PRZESTRZENI WIEKÓW





W nieco przygaszonym świetle leżą na stołach stare książki. W pierwsza część prezentuje książki należące do osób związanych z historią Białegostoku, m.in. z Izabelą Branicką. Te najcenniejsze chronią szklane gabloty.


Są książki z odręcznymi zapiskami.


Zdarzy się też książka zamknięta, w której podziw wzbudza okładka.


Zaś część druga, to książki, które wielokrotnie przechodziły zmianę właściciela, wędrując od jednej biblioteki szkolnej do innej.



Ich historię obrazują biblioteczne pieczęcie przystawione kiedyś na tytułowych kartach. 


Znajdują się tam również pieczęcie własne i ekslibrysy. Tych drugich było mniej, ale za to poniższy jaki piękny!


Nie mniej ciekawe były tytuły książek. Zakres szeroki, bo od książek naukowych, przez dydaktyczne, psychologiczne, biograficzne, historyczne po literaturę piękną.

O królu Arturze i rycerzach okrągłego stołu

O Słońcu. Odczyt do latarni czarnoksięzkiej

Kochaj życie - bądź dzielny! Rozmowa o wartości życia

Jeden tytuł nawet bardzo na czasie - zważywszy na rozpoczęty już nowy rok szkolny ;)

Samotność i nuda w życiu dzieci. Leczenie nerwowości dzieci. O zreformowaniu przerw w szkołach.


Oczywiście zdjęcia nie wyczerpują przedmiotu wystawy. Całą zachęcam obejrzeć osobiście. Kto ma możliwość - niech korzysta. Wstęp kosztuje tylko 6 zł (bilet normalny), 3 zł (bilet ulgowy) lub 12 zł (bilet rodzinny - dorośli i dzieci, maksymalnie 5 osób). Przypominam, że to wystawa czasowa trwająca jeszcze tylko do 11.09.2015 r.



A na koniec przykazanie: zaginajcie rogi, bazgrolcie po kartkach, ale nie wyrzucajcie do kosza.
Poniższe zdjęcie pieczęci mówi prawdę! ;)



_____________________________________________

Rynek Kościuszki 10

Ratusz czynny jest dla zwiedzających codziennie 
(oprócz poniedziałków i dni świątecznych)

od 1 maja do 31 sierpnia 
w godz. 10:00 - 17:00 - wtorek, środa, czwartek, sobota, niedziela
w godz. 10:00 - 18:00 - piątek

od 1 września do 30 kwietnia 
w godz. 10:00 - 17:00 - wtorek - niedziela
niedziela - wstęp bezpłatny na wystawy stałe

Ostatnie wejście zwiedzających na wystawy odbywa się 
na 45 min. przed zamknięciem muzeum


CENY BILETÓW
bilet normalny 6 zł
bilet ulgowy 3 zł
bilet rodzinny 12 zł (dorośli i dzieci, maksymalnie 5 osób)


"Cudze chwalicie, swego nie znacie" 6. Podlasie: Tykocin i Białystok

$
0
0

Woody Allen powiedział kiedyś tak: „Jeśli chcesz rozśmieszyć Boga, opowiedz mu o twoich planach na przyszłość”.

Plan na tegoroczne wakacje wyglądał następująco: najpierw objazdówka Szlakiem Zamków Gotyckich, a później reset w Bieszczadach. Pierwsze za nami, a drugie wciąż przed nami, ale na pewno jeszcze nie w tym roku. Bywa bowiem w życiu i tak, że zdrowie kota jest ważniejsze, niż relaks jego ludzi. Zatem na pocieszenie zafundowaliśmy sobie na razie jeden z krótkich wypadów. Był to wyjazd obfitujący w zaskoczenia i dysonansy, ale o tym za chwilę.

Ciekawa jestem, ile z Was słyszało o Tykocinie. Ja zetknęłam się z nim jakieś pięć lat temu za sprawą płyty:


Kiedy poczytałam o miasteczku – zapragnęłam tam pojechać. Trafiło ono na moją listę podróżniczych marzeń i czekało na swoją kolej. Aż nadarzyła się okazja.

Tykocin to urokliwe miasteczko, które pomimo wojennej zawieruchy i lat komunizmu zachowało charakter żydowskiego sztetlu. Niska zabudowa, brak nachalnych miejskich reklam, kameralność i spokój to ogromny atut tego miejsca. Wyobraziłam sobie, jak miasto mogło wyglądać jeszcze 80 lat temu: w jednym domu piekarz, w innym szewc, krawiec. Szum rozmów w jidysz i po polsku, bijące dzwony kościelne i odgłosy modlitw z synagogi... Chciałabym na chwilę cofnąć się w czasie.

Zwiedzanie zaczęliśmy od zamku. To historyczno - archeologiczna współczesna rekonstrukcja zbudowana na XVI - wiecznych kamiennych fundamentach.


Niegdyś bardzo ważne miejsce dla Korony Polskiej – pełniło przez pewien czas funkcję skarbca i arsenału. To tutaj często bywał król Zygmunt August i tutaj spoczywały przez 13 miesięcy jego szczątki, nim zostały złożone na Wawelu, tutaj nadano po raz pierwszy Order Orła Białego (dziś najwyższe odznaczenie przyznawane przez Prezydenta RP) i tę posiadłość za zasługi w walce podczas Potopu Szwedzkiego otrzymał Stefan Czarniecki (został również uhonorowany pomnikiem z jego podobizną stojącym na tykocińskim rynku).

I w związku z tym zaskoczenie – jechałam do Tykocina z zamiarem poszukiwania w nim śladów żydowskich, a okazało się, że to miasto również królewskie. Polecam poświęcić 45 minut na obejście zamku z przewodnikiem i posłuchanie historycznych ciekawostek.

Jako że Tykocin, to miasto, w którym społeczność polska sąsiadowała z żydowską – w miasteczku znajduje się piękna synagoga (obecnie muzem). W środku z pięknymi hebrajskimi i aramejskimi inskrypcjami (napisami) na ścianach i centralną dużą bimą (podwyższenie).




Tak naprawdę, to właśnie ta synagoga była moim głównym celem wycieczki i nie zawiodła mnie. Jest piękna. Było warto zobaczyć ją na żywo.

Po synagodze obejrzeliśmy jeszcze ekspozycje (Gabinet Glogerowski, dawna apteka i zdjęcia przyrody wykonane przez Władysława Puchalskiego)  w sąsiednim Domu Talmudycznym (obecnie Muzeum Kultury Żydowskiej).

Z lewej wejście do Muzeum, z prawej tylna ściana synagogi


W tym samym budynku, z wejściem z tyłu znajduje się Tejsza (czyli Koza) – mała restauracja z żydowskimi specjałami (polecam żydowski rosół z farelkami, kreplech, kugel i na deser hamantasze).



Po kolacji uskuteczniliśmy krótki spacer uliczkami Tykocina. Znaleźliśmy też inne żydowskie akcenty:



Ponieważ już się ściemniało - wróciliśmy na zamek, gdzie zaplanowaliśmy nocleg. Stojąc w pokoju przy zgaszonym świetle i otwartym oknie uderzyła nas czerń nocy niezakłócona miejskim życiem i wielka cisza. Bardzo przyjemne wrażenie dla mieszczucha. Zaś dzień przywitał lekką mgłą.

Widok z hotelowego okna pokoju na zamku

Zerwałam się z łóżka już po godzinie 6-ej i namówiłam Pana R. na poranny spacer. Tym bardziej, że nie zdążyliśmy dzień wcześniej obejrzeć wnętrza kościoła pw. Trójcy Przenajświętszej. A o godzinie 7-ej właśnie kończyła się poranna msza. 
Późnobarokowy kościół na tle małego miasteczka sprawia wrażenie olbrzyma opasując rynek arkadami niczym skrzydła anioła. Poniższe zdjęcia to właśnie kościół i rynek w ustępującej porannej mgle.



To był bardzo przyjemny i rześki spacer, którego zwieńczeniem było wyszukiwanie pajęczyn z kroplami rosy.




A po śniadaniu wyruszyliśmy do Białegostoku.

Białystok to dość młode miasto, którego historia związana jest z rodem Branickich oraz żydowską społecznością. Ale nie tylko – miasto można zwiedzać na kilka sposobów. Trasą Branickich, trasą żydowską, domów drewnianych, bojarów, fabrykantów (którzy przenosili pod koniec XIX wieku swoją produkcję z Łodzi do Białegostoku), kościołów, Ludwika Zamenhofa – twórcy języka esperanto lub murali. Możliwości jest sporo, a dobrą nawigacją może być strona Odkryj Białystok.

Następnie przespacerowaliśmy się do Ogrodu Branickich.


Zaskoczenie drugie naszej wycieczki: Białystok jest naprawdę mały, to co na mapie sugerowało mi duże odległości, faktycznie wcale takie odległe nie było. Również sam ogród to powierzchniowo mała namiastka warszawskich Łazienek.

Szczyt fasady Pałacyku Branickich

Następnie przeszliśmy na Rynek Kościuszki. Ale najpierw obejrzeliśmy wnętrze późnorenesansowego malutkiego kościoła farnego oraz przyklejonej do niego neogotyckiej Bazyliki Archikatedralnej WNMP.

Następnie, po kawowej przerwie w Baristacji (ładne wnętrze, dobre ciasta - polecam!) przespacerowaliśmy się do Ratusza, aby obejrzeć książkową ekspozycję w Muzeum Podlaskim pn. "Ocalone od zapomnienia... Księgozbiory białostockie na przestrzeni wieków"(o której pisałam tutaj).



Na zakończenie weszliśmy jeszcze do prawosławnego Soboru św. Mikołaja Cudotwórcy (piękne polichromie!) i zmęczeni wycieczką, już przejazdem obejrzeliśmy bryłę monumentalnego kościoła św. Rocha.

I tutaj dochodzę do zaskoczenia numer trzy: Białystok to bardzo hałaśliwe miasto. Owszem, ma ciekawą ofertę turystyczną i jak napisałam wyżej - można je zwiedzać na kilka sposobów. Ale ono męczy okrutnie: hałasem i wszechobecnym, nieustającym samochodowym potokiem.
Podlasie charakteryzowane jest jako "zielone płuca Polski". Białystok moim zdaniem z tej definicji się wyłamuje. To miasto skojarzyło mi się z Legnicą, w której kilka lat temu bywałam dość często, i która właśnie bardzo podobna jest pod względem natężenia ruchu i decybeli.

Ten wielkomiejski szum, tak odległy od tykocińskiego sennego spokoju (taki dysonans!) sprawił, iż Białystok wydał nam się bardzo nieprzyjaznym i niezachęcającym miastem. Ciekawa jestem, co o nim sądzą sami białostoczczanie. 



Viewing all 538 articles
Browse latest View live