Quantcast
Channel: czytelniczy
Viewing all 538 articles
Browse latest View live

„Córki piją mleko z innych garnków niż ich matki”*. Petra Hůlová – Czas Czerwonych Gór

$
0
0

„Gdyby Szarceceg nie zaprosiła mnie po raz pierwszy do Miasta, a sama nigdy bym się nie zdobyła na przyjazd, właściwie to był jej pomysł. Każda kobieta powinna kochać swojego pierwszego chłopaka, w pocie dwóch na wpół dziecięcych ciał ma się odbijać cały rozgwieżdżony wszechświat, a w dziewczęcych i chłopięcych niezdarnych ruchach księżyc ma się huśtać jak kołyska. To wiedziałam teraz. Ale niczego nie można cofnąć.”



Wyobraźcie sobie rozciągnięty na wiele kilometrów horyzont stepu z rzadka przetykany mongolskimi jurtami, upalne lato z piaskowym wiatrem, nocą rozgwieżdżone, ciemne niebo, odgłosy pasącego się bydła na niezbyt urodzajnej ziemi i ciszę tak odległą od odgłosów miasta.

Takie właśnie tworzyłam sobie obrazy w głowie czytając „Czas Czerwonych Gór”. A w wyobraźni lokowałam ger, czyli dom Alty i Tulega oraz ich rodziny: Dolgormy – seniorki rodu, matki Tulega i jej wnuczek: Magi, Dzaji, Nary i Ojuny. Historię rodziny na wstępie snuje Dzaja – zaczyna od mroźnej zimy, podczas której na świat przychodzi jej najmłodsza siostra Ojuna. Napomyka o czystości rasy, w której Mongołowie nie powinni mieszać krwi ze znienawidzonymi Chińczykami, i że źle to się skończyło dla Dżawczy, dziewczyny mieszkającej w niedalekiej okolicy jurty rodziców Dzaji. Sygnalizuje jednak, że i w jej rodzinie matka urodziła erlica, czyli bękarta. Wszak Nara, młodsza siostra ma jasne włosy, zupełnie nie w mongolskim typie. Ale to tylko preludium dla niespodziewanego zwrotu w fabule. 

Tradycją jest, iż mogolska kobieta trzyma się domu, wychodzi za mąż, powinna urodzić dziedzica rodu i zajmować się domostwem. Mężczyzna zaś zajmuje się wypasem bydła. Ta tradycja w rodzinie Dzaji już na początku nie jest taka, jaka być powinna: synowa rodzi same córki, na dodatek nie wszystkie z prawego łoża, a i jej córki daleko odsunęły się od wymogów tradycji. Dwie z nich: Dzaja i Nara opuszczają swój ger, wyjeżdżają do Miasta, do Ułan-Bator, a tam zatrudniają się w kombinacie mięsnym Żółtego Kwiatu – siostry ich matki. Kombinat mięsny to eufemizm dla burdelu, ukrywający prawdziwe zajęcie kobiet z rodziny. 

Od etapu życia w mieście Dzaji i Nary zmienia się perspektywa dla całej historii. To już nie jest rodzinna opowieść o pokoleniowym życiu na stepie, to twarda historia trudnych rodzinnych stosunków i nieprawdopodobnych powiązań. Każda z kobiet otrzymuje w książce swoją kolej, aby opowiedzieć o rodzinnym życiu z jej perspektywy. I okazuje się, że co historia – to krzywda. Matka opowiada o pijackim domu rodzinnym, jedna córka o straconych szansach, druga o  pogardzie dla rodziny, trzecia o stracie ukochanej siostry i nienawiści za krzywdy doznane od pozostałych sióstr. Wyłania się z tego morze wzajemnych pretensji, nadziei, rozczarowań, kłamstw i żalów. Ktoś kogoś traktuje z góry, ktoś inny wyłamuje się z ustalonych społecznych norm, ktoś tęskni za niemożliwym lub gardzi tymi, którzy są najbliżsi.

To bardzo mocna i ogromnie zaskakująca powieść. Wiele wątków splata się ze sobą w zupełnie niecodzienny i niespodziewany sposób, jak na przykład powiązania sióstr, ich wspólnego mężczyzny i córki jednej z nich. Charakter każdej z postaci zakreślony jest bardzo wyraziście. To kobiety tutaj rządzą, to one wbrew tradycji rozdają karty i same, na własne życzenie wikłają swój los ze zdarzeniami warunkującymi ich (nie zawsze pomyślną) przyszłość. To kobiety, niczym kamień, który w użytkowaniu zmienia nieco swoją formę, gdzieś łagodnieje, gdzieś indziej przybiera nowy kształt, ale wciąż jest twardy. Bardzo, bardzo dobra książka.

Sięgając po „Czas Czerwonych Gór” zastanawiałam się, co czeska autorka ma wspólnego z Mongolią. Okazuje się, że ma - Petra Hůlová jest absolwentką mongolistyki i kulturoznawstwa. To wyjaśnia wiele dla tego pisarskiego debiutu uhonorowanego prestiżową czeską nagrodą Magnesia Litera w kategorii Odkrycie Roku 2003. I wprawdzie nie wiem, jak książka brzmi w oryginale, ale przekład czyta się gładko. Już po chwili, wcale nie sięgając do słownika, wiadomo co oznaczają tak obco brzmiące słowa jak: erlic, ger, del, ajmak, szoro, wojłok czy kumys. To nieco egzotyczna opowieść o wciąż jednak zwyczajnym życiu. Gorąco polecam. 

Jako dobre uzupełnienie polecam przesłuchanie (adekwatnej do atmosfery książki) ścieżki dźwiękowej Stephena Micusa.


6/6
_________________________
* cytaty: Petra Hůlová – Czas Czerwonych Gór (Pamӗt’ mojί babičce, przekł. Dorota Dobrew), wyd. WAB 2007, Seria z Miotłą

Recenzja bierze udział w wyzwaniu: 12 książek na 2015 rok



Jak w akwarium. Suki Kim – Pozdrowienia z Korei. Uczyłam dzieci północnokoreańskich elit

$
0
0

„W Pjongjangu żyje się jak w akwarium. Wszystko, co mówisz i robisz, będzie obserwowane. Nie będziesz bezpieczna nawet we własnej kwaterze. Mogą przeszukać twoje rzeczy. Jeśli prowadzisz dziennik i zapiszesz w nim coś niezbyt pochlebnego, nie zostawiaj go w swoim pokoju. Nawet tam może być podsłuch i mogą nagrywać każde twoje słowo. Po prostu wyrób sobie nawyk niemówienia wszystkiego, co ci przyjdzie do głowy, niekrytykowania rządu i tak dalej, żeby coś ci się nie wymsknęło. 
Kiedy wrócisz z Pjongjangu, unikaj wywiadów z prasą. Opowiadaj o swoich przeżyciach tylko zaufanym osobom. Nie podawaj prasie żadnych informacji o PUST.”



Wydawać by się mogło, że po przeczytaniu kolejnej z rzędu książki o Korei Północnej nie trafi się już w niej na nic nowego, co można było przeczytać w kilku poprzednich. Wiadomo przecież, że w KRLD dyktatorsko rządzi klan Kimów, że jest tam wielka bieda, technologiczne zacofanie, powszechna cenzura, obozy śmierci, że bogiem jest wiadomo kto.

A jednak nie! Za każdym razem, choć pieśń brzmi znajomo, znajduję coś nowego, coś co znowu wprawia mnie w zdumienie, co jest niepojęte dla człowieka zachodniego, kapitalistycznego, sytego świata. Tym razem rzecz wcale nie o biedzie będzie, skoro mowa o elitach. Bo o szkole dla wybrańców, dla młodych mężczyzn, których rodzice stoją w pierwszych rzędach władzy, którzy cokolwiek mogą, mają wpływ na tę rzeszę niemych obywateli KRLD.

PUST – Pjongjański Uniwersytet Naukowo – Techniczny (Pyongyang University of Science and Technology), elitarna szkoła utrzymująca się - uwaga! – z datków chrześcijańskich obywateli Zachodu o koreańskich korzeniach. Czyż to nie brzmi jak zgryźliwy chichot?

75 nauczycieli – około 30 białych reszta pochodzenia koreańskiego, ale z różnych krajów świata (ale oczywiście z wyłączeniem Korei Południowej). Mniej więcej połowa potrafi porozumieć się po koreańsku, jednak ze studentami należy konwersować wyłącznie po angielsku. Zapewne po to, aby studenci nie traktowali nauczycieli jako swoich, tylko wciąż jako osoby z wrogiego kapitalistycznego świata.

Ale to jeszcze nie koniec: wszelkie książki i inne materiały dydaktyczne, plany lekcji i  tematyka zajęć oraz zagraniczne filmy muszą wcześniej przejść weryfikację i zostać zatwierdzone przez tzw. odpowiedników, czyli północnokoreańskich pracowników dydaktycznych nadzorujących naukę na PUST.

A poza tym ani mru mru o życiu poza granicami wspaniałej, bogatej, wręcz świętej KRLD. Nie pytaj o tym ani ty – koreański uczniu swojego zachodniego nauczyciela, ani ty wrogu, który uczysz nasze elity nie waż się mówić cokolwiek. W przeciwnym razie napykacie sobie biedy. No tak, przyznacie sami, że to nie brzmi optymistycznie.

Podobnie jak i to, że Koreańczycy z Północy żyją w atmosferze hiperczujności. KRLD to kraj niewolników i żołnierzy, w którym każde miejsce pracy określa się jako pole bitwy z kapitalistycznym, wrogim światem. Podobnie rzecz ma się ze studentami i ich nauką. Swoją drogą – cóż za sprzeczność: nauczyciele z zachodniego świata uczą angielskiego dzieci północnokoreańskich elit, aby te w niedalekiej przyszłości, dzięki swojej znajomości języka mogły lepiej walczyć z tymi, których nauczono traktować jako wroga.

„W pierwszej chwili pomyślałam, że wyglądają jak armia. Rozejm podpisano ponad pół wieku temu i reszta świata poszła do przodu. Nawet większość Koreańczyków z Południa przestała rozpamiętywać wojnę. Chociaż wszyscy mężczyźni muszą odbyć tam obowiązkową służbę wojskową, ludzie nie żyją w ciągłym poczuciu zagrożenia. Natomiast tutaj wyglądało to tak, jakby ktoś w 1953 roku olbrzymim kciukiem wcisnął guzik pauzy i nawet studenci byli gotowi do bitwy.”

Niedogodność nauczania na PUST objawia się na wielu płaszczyznach: ciągłej kontroli, brakach materiałów dydaktycznych i podejrzliwej kontroli istniejących, bariery kulturowej, różnicach mentalnych, opartych na zgoła innych kodeksach wartości moralnych. A w dużej mierze także podstawowej wiedzy o świecie:

„W drugim tygodniu, za zgodą odpowiedników, wykładowcy zaczęli wprowadzać gry towarzyskie – quizy, konkursy ortograficzne, kalambury. Od razu uderzył mnie ich zdumiewający brak ogólnej wiedzy o świecie. To byli najbystrzejsi studenci w Korei Północnej, jednak na zdjęcia siedziby ONZ, Tadż Mahal czy piramid w Gizie patrzyli z niezbyt mądrymi minami, nie mając pojęcia, co przedstawiają. Kilku osobom udało się odgadnąć nazwy i położenie wieży Eiffla oraz Stonehenge, ale dopiero po długotrwałym jąkaniu się i plątaniu. Prawie nikt nie wiedział, jaki kraj pierwszy wysłał ludzi na Księżyc, mimo że specjalizowali się w naukach ścisłych. Większość nie miała pojęcia, w którym roku wynaleziono komputery; dopiero po długich naradach jedna z drużyn zaryzykowała odpowiedź: 1870.”

I tak to właśnie wygląda: elitarni studenci elitarnej szkoły nie mający pojęcia o pewnych elementarnych dla nich rzeczach. Ich wiedzę w dziedzinie komputerów i Internetu przewyższają 10-latkowie z Zachodu. Ale za to oni, ci elitarni potrafią składać z orgiami modele wojskowych samolotów. No cóż - jakie elity, taka wiedza...


W ramach nauczania przez Suki Kim jej uczniowie mieli za zadanie pisanie listów. Nie zawsze na zadany z góry temat, o treści mieli decydować uczniowie. To było chytre posunięcie, bo przecież może czegoś nie można powiedzieć w grupie, ale napisać na kartce już owszem. I jaki był efekt tego zabiegu? W większości przypadków ich treść była bardzo politycznie poprawna, zgodna z regułami reżimowej gry w ukrywanie uczuć i swojego zdania. Ale z biegiem czasu, wraz z rozwijaniem się więzi na linii uczeń i nauczyciel, te listy, choć wciąż zawoalowane, w podtekstach zaczynały być bardziej otwarte i osobiste. To smutne, że gra, której reguły Suki Kim musiała zaakceptować na czas (z przerwą) półrocznego pobytu, ci młodzi ludzie muszą traktować jako swoje prawdziwe życie.



Suki Kim podzieliła się w książce nie tylko swoimi wspomnieniami z bycia wykładowcą na PUST i życia na szkolnym kampusie. Jako że mowa o KRLD, autorka w książce umieściła także obszerne fragmenty o ciemnych stronach z historii swojej rodziny. Ona sama wychowująca się w Korei Południowej miała to szczęście, którym nie zostali obdarzeni jej ciocie i wujkowie porwani za północną granicę 38 równoleżnika. Przeszłość i strata członków rodziny wielokrotnie odciskały piętno na stosunkach rodzinnych. Ale i miała wpływ na depresyjne chwile, które dopadały ją w trakcie nauczania na PUST.

To książka o oszukanym życiu młodych ludzi, którzy, co gorsza nawet nie zdają sprawy, że błądzą we mgle. I o tym, że kapitalistyczny świat Zachodu oprócz swoich ciemnych stron, ma przede wszystkim wiele zalet. Mamy wolność osobistą, swobodny dostęp do informacji i możliwość wyrażania swojego zdania, które w KRLD są tak odległe jak dla nas droga do gwiazd. Gorąco polecam lekturę, ale i uprzedzam, że ten reportaż wcale nie jest małego kalibru.


„Teraz, kilka lat później, ich twarze wciąż do mnie wracają, jedna po drugiej, i ogarnia mnie matczyne uczucie wobec nich, tych dziwnych dzieci, nieświadomych zewnętrznego świata. Dzieci, które nauczyłam mówić. A jednak mam nadzieję, że zapomnieli wszystko, co w nich obudziłam, i zostali po prostu żołnierzami reżimu. Nie chcę sobie wyobrażać, co mogło się stać, jeśli zapamiętali moje lekcje i mnie, i jeśli zaczęli kwestionować system. Nie mogę znieść myśli, że którykolwiek z moich studentów (…), mógł skończyć w jakimś ciemnym, zimnym miejscu, w jednym z obozów pracy istniejących w całej Korei Północnej. Ta myśl wciąż sprawia, że nie mogę w nocy spać.”


6/6
_________
*cytaty: Suki Kim – Pozdrowienia z Korei. Uczyłam dzieci północnokoreańskich elit (Without You, There Is No Us. My time with the sons of North Korea’s elite; przekł. Agnieszka Sobolewska), wyd. Znak litera nova 2015


Co kredyt złączył – człowiek niech nie rozdziela. Filip Springer – 13 Pięter

$
0
0

„Bo my tu mamy dwa pokoje! Ja nigdy swojego pokoiku nie miałam, myśmy w dwóch pokojach w pięć osób mieszkali. A moje dziecko ma. I ja uważam, że to jest moje wielkie życiowe osiągnięcie, że jak Magda zacznie podrastać i będzie miała ten czas buntu, to mi będzie mogła trzasnąć drzwiami swego pokoju przed nosem. Ja się chyba wtedy popłaczę ze szczęścia, jak ona mi to zrobi. Bo to będzie znaczyło, że mi się udało jej zapewnić godne warunki życia.”*


Kamienica przy ul. Wilczej w Warszawie


Ostatnimi czasy zwykło się mawiać, że ślubny papierek nie jest już żadnym gwarantem stabilności małżeństwa. Racja, ale prawda jest taka, że sam papierek i wcześniej nie miał mocy bezwzględnej. Jest jednak coś, co w ostatnich latach wiąże pary bardziej, niż małżeńska przysięga – to zaciągnięty na trzy dekady kilkusettysięczny kredyt mieszkaniowy.

Nie napiszę nic nowego, że w sferze budownictwa mieszkaniowego w Polsce dzieje się źle. To wiedzą wszyscy. W moim pokoleniu jestem małym procentem osób nieobarczonych kredytem na zakup mieszkania, ani nie tułam się od jednego wynajmowanego adresu pod inny. Ale nie mam też na tyle grubego portfela, aby zakupić dom za gotówkę, tudzież bogatych rodziców, wujków, ani spadku po babci, których okoliczność fartownie mogłaby mi sprezentować mieszkanie na własność. Powiedzmy, że jestem gdzieś po środku. 


Młyńskie koło a cztery kąty

Zdarzyło mi się jednak wcześniej wynajmować mieszkania lub pokoje. W każdym przypadku stosunek ceny do jakości pozostawiał wiele do życzenia: składowisko mebli z różnych parafii, brak generalnych remontów, nagromadzony wieloletni brud, stare sprzęty. To nie napawało optymizmem. Całe szczęście nie zdarzyły się wizytacje właścicieli (albo o nich nie wiem). Rozumiem więc poniekąd, skąd ten pęd do własnego mieszkania, a niechby na kredyt (będący później niczym koło młyńskie u szyi). 

„-Bywało już tak, że proponowano mi mieszkanie z przechodnią toaletą. Naprawdę. Wchodziło się na korytarz, potem były takie harmonijkowe drzwi z plastiku, a za nimi sedes i wanna. Dalej były takie same harmonijki i szło się do kuchni i drugiego pokoju. Do kuchni! Przez kibel! Dasz wiarę?”

Ale kredytowane mieszkanie, tym bardziej w obcej walucie, to niezły rollercoaster. Szczególnie, kiedy ten nieszczęsny frank rośnie zamiast maleć. I tym bardziej, że kredytobiorca w przypadku problemów jest najsłabszym ogniwem: deweloper może ogłosić upadłość, bank nie straci, najwyżej odbierze należność później, ale szary człowiek zostaje z niczym. O przepraszam! – jednak z czymś, z długiem do spłacenia.

Oglądałam kiedyś „Plac Zbawiciela”. To polski film Krzysztofa Krazue o małżeństwie, które mając dość mieszkania kątem u matki męża, postanawia zakupić u developera mieszkanie. Oczywiście płacą za dziurę w ziemi, mury pną się powoli do góry, ale oni już snują plany nieodległej przeprowadzki i wystroju wreszcie własnych czterech kątów. Te marzenia nic nie kosztują, ale niedoszłe mieszkanie owszem. To nie jest historia ze szczęśliwym zakończeniem. Wiele takich zebrał też Filip Springer. Para, która się rozstała, ale musi ze sobą mieszkać, bo żadnej ze stron nie stać na spłatę swojej części kredytu, rodzinę mieszkającą w garażu, bo nie starczało funduszy na rosnącą cenę pustaków lub parę, której wciąż rosnące raty kredytu pochłaniają większą część dochodów.


Titanic wciąż tonie

Wciąż jeszcze stoi w Piasecznie budynek zbudowany 15 lat temu przez najbardziej popularnego developera w tym mieście. Budynek jest dość młody, ale jego stan techniczny przywodzi bardziej na myśl przedwojenne kamienice na warszawskiej Pradze. Powszechnie od wielu lat nosi już niepochlebną, nieformalną nazwę Titanica, bo podobnie jak parowiec, tonie zanim na dobre zamieszkali w nim lokatorzy. Kiedy zdarzało mi się być w jego okolicy, nigdy nie przechodziłam pod budynkiem. W obawie o spadające elementy elewacji. W środku wcale nie jest lepiej – mieszkańcy wielokrotnie skarżyli się i skarżą nadal na pękające ściany, źle osadzone i spaczone okna, grzyb na ścianach i przeciekający dach. Pieniądze na mieszkanie zostały utopione w nowej ruinie. Brak szans na sprzedaż, ale nic zachęcającego, aby tam mieszkać. A mieszkać gdzieś trzeba.


Dom z "mięsną wkładką"

O stanie budynku wiele mogliby też powiedzieć wieloletni mieszkańcy kamienic, które zmieniły właściciela. A ten za pomocą wynajętych czyścicieli stara się ich pozbyć, niczym szczury z piwnicy. Przyznam, że to były dla mnie najbardziej przerażające fragmenty w „13 Piętrach”.

Kamienica przy ul. Wilczej w Warszawie


Owszem, słyszałam o sprawie Jolanty Brzeskiej, o galopujących podwyżkach komornego, ale nie sądziłam, że ludzie potrafią być tak bezwzględni w imię świętego prawa własności. Aż nie chce się wierzyć w taką skalę uprzykrzania życia, w te trupy szczurów na wycieraczkach, zgniłe mięso w skrzynkach pocztowych, zalewanie fekaliami, celowe wychładzanie pomieszczeń, doprowadzanie budynku do ruiny, byleby tylko najwytrwalsi, mieszkający od lat i sumiennie płacący czynsz mieszkańcy nareszcie ustąpili. Tak, dla czyścieli, dawni mieszkańcy to tylko „wkładka mięsna”, jak określił to Springer. Przykre to i przerażające.


Czynsz a sprawa polska

W kwestii polityki mieszkaniowej w Polsce od 20-lecia międzywojennego zmieniło się niewiele. Wprawdzie ludzie nie mieszkają w już w tak przeludnionych lokalach, w jakiej skali było to po I wojnie światowej. Stan techniczny mieszkań też jest o wiele lepszy, jest dostęp do wody, są inne media, ale mieszkanie to nadal trudny temat. Wciąż są tylko deklaracje bez realnego programu wsparcia budownictwa społecznego. Przed II wojną światową nieśmiało zaczął kiełkować program Warszawskiej Spółdzielni Mieszkaniowej, ale ideę pogrzebał wybuch wojny. Współcześnie może miałoby szansę Towarzystwo Budownictwa Społecznego i czynszowego budownictwa na wynajem, ale bez rządowego wsparcia to wciąż tylko nikły procent, który mógłby nasycić mieszkaniowy głód. Zaś programy Rodzina na Swoim i Mieszkanie dla Młodych to błędne koło, które ma prawo bytu tylko z kredytem mieszkaniowym. Zaburzona równowaga to poważny problem. A Springer dodaje, że „dopóki  w Polsce nie rozwinie się najem instytucjonalny, sytuacja się nie zmieni.” Za wycofanie państwa płacą obywatele. Słono płacą. Ten problem, który wręcz krzyczy z kart „13 Pięter”. 


Filip Springer napisał bardzo dobrą i bardzo potrzebną książkę. Temat jest bardzo aktualny, bardzo palący, bardzo niewygodny i bardzo nośny. To reportaż z wciągającą treścią. Zaczęłam go czytać w sobotę po południu, a po południu w niedzielę doczytałam ostatnią stronę. 

„13 Pięter” ma dwie wyraźne części. Pierwsza traktuje o problemie bezdomności, braku dostatecznej ilości mieszkań, przeludnienia lokali oraz profitach, jakie czerpali inwestorzy z budowy luksusowych kamienic na preferencyjnych kredytach z Banku Gospodarstwa Krajowego w latach 20-lecia międzywojennego.  Druga natomiast traktuje o czasach nam współczesnych, o latach ostatniego ćwierćwiecza: kredytach, developerskich praktykach, przejęciach, czyścicielach kamienic, rynku mieszkań na wynajem i nieudolnych programach pomocowych. 

Brakowało mi w tej narracji wniknięcia w sytuację mieszkaniową w okresie PRL-u, szczególnie wyraźniejszego zakreślenia wpływu dekretu Bieruta na współczesne mieszkalnictwo oraz historii lokatorskich mieszkań spółdzielczych i lokali komunalnych. To jednak tylko małe uchybienia w stosunku do ogólnej koncepcji i ostatecznej formy „13 Pięter”. 

Filip Springer ponownie wykonał kawał dobrej, reporterskiej roboty. Książka jest interesująca, wciągająca i potrzebna. Dajcie się namówić na lekturę, nawet jeśli nie zwykliście sięgać po reportaże, bo temat dotyczy nas wszystkich. I niech każdy odpowie sobie sam, czy mieszkanie to jeszcze prawo, czy już tylko przywilej?


„’Co zrobiłbym dzisiaj, gdybym nie miał mieszkania?’ – zastanawia się Aleksander Paszyński, świeżo upieczony minister budownictwa w rządzie Tadeusza Mazowieckiego. Jest rok 1990, Polska wchodzi właśnie w nowy okres swojej historii. Jednym z najważniejszych zadań nowego ministra będzie walka z głodem mieszkaniowym. Komunistom nie udało się rozwiązać tego problemu, choć obstawili kraj jednakowymi blokowiskami.
‘Przede wszystkim zerwałbym ze złudzeniami, że za rok czy pięć lat państwo „coś wymyśli” – mówi Paszyński. – Nie sądzę zresztą, aby najgenialniejszy nawet rząd czy parlament mógł czynić cuda… Skończyła się bezpowrotnie era „tanich mieszkań”. […] Musimy zmienić sposób myślenia, by się w ogóle „własnej przestrzeni” doczekać.”


6/6
______________
* cytaty: Filip Springer – 13 Pięter; wyd. Czarne, Wołowiec 2015

Recenzja bierze udział w wyzwaniu: Polacy nie gęsi, czytamy polską literaturę


„Omne vivum ex ovo”* Karolina Domagalska – Nie przeproszę, że urodziłam. Historie rodzin z in vitro

$
0
0

„Jajo jest najważniejszą komórką organizmów tkankowych, mówiąc nieco poetycznie: jest „królową matką” wszystkich komórek.
- Gdy mężczyźni twierdzą, że oni w połowie dają życie, to zawsze biorę długopis do ręki i mówię: „Gdyby wyobrazić sobie, że pokój, w którym siedzimy jest komórką jajową, to ten mały przedmiot może symbolizować to, co an dokłada do niej ze swojej strony” – mówi profesor Krzysztof Łukaszuk, kierownik klinik INVICTA. – Komórka jajowa ma wszystko. Ma cytoplazmę, z której powstanie prawie cały człowiek. Ma mitochondria zapewniające energię, ma wrzeciona kariokinetyczne, odpowiednią ilość białek i kwasów nukleinowych, które pozwalają na kilka początkowych podziałów zarodka. W tym kontekście plemnik wnosi niewiele – używa sobie profesor. (…)
Rozwój medycyny reprodukcyjnej odsłonił przed nami wiele tajemnic skrywanych przez ciemne i ciepłe korytarze ciała.”**

Na zdjęciu: element okładki książki "Matki" Pavla Rankova (wyd. Książkowe Klimaty) oraz reprodukcja szkicu Leonarda da Vinci "Płód w macicy" (ok. 1511 r.)


Całkiem niedawno w sieci zawrzało. Pojawiło się sporo memów i wiele dyskusji nad tematem podjętym przez Fundację Mama i Tata. Pożywką dla narodowego oburzenia był spot „Nie odkładaj macierzyństwa na później”. Pojawiły się głosy nad potrzebą takiej kampanii, ale zostały przygniecione okrzykami pełnymi dezaprobaty, iż według kampanii celem życiowym kobiety powinno być tylko i wyłącznie macierzyństwo, a kariera i inne rzeczy już takie ważne nie są. Do dzisiaj nie potrafię się opowiedzieć ani po stronie przeciwników, ani zwolenników tej kampanii. Owszem, przyznaję rację, że w spocie występuje tylko kobieta, a powinna para. Wszak dlaczego tylko ona ma się tłumaczyć z bezdzietności? Wiatropylne jeszcze nie jesteśmy. Żeby powstało dziecko potrzebni są kobieta i mężczyzna. Ale z drugiej strony – naprawdę bywa tak, że odkładanie macierzyństwa na nieokreślone później może mieć fatalne skutki.


Syty głodnego nie zrozumie

Gdyby Agnieszka, jedna z bohaterek reportażu Karoliny Domagalskiej wiedziała wcześniej, że w wieku 29 lat przejdzie menopauzę postarałaby się o dziecko z mężem,  z którym po krótkim pożyciu jednak się rozeszła. Została rozwódką, a z uwagi na bardzo przyspieszoną menopauzę, poliendokrynopatię i chorobę Hashimoto – nie miała już szans na własne biologiczne potomstwo.
Ci, co mają już dzieci i z płodnością nie mieli problemów lub bezdzietni z wyboru – nie zrozumieją tych, dla których zajście w ciążę to bolesna sfera marzeń, a szansą na ich realizację jest wyłącznie in vitro.


Podziękowanie dla jeżowca

„Męski jeżowiec wypuszcza do wody spermę, żeński – komórki jajowe, i jedyne, co im potrzebne do zapłodnienia, to trafienie na siebie oraz obecność morskiej wody. Okrutnie przeklinany przez wdeptujących w niego turystów jeżowiec już dawno zasłużył sobie na szacunek tym, jak bardzo przyczynił się do rozwoju wiedzy na temat rozmnażania. Jego gamety są dosyć duże i przezroczyste, doskonałe do obserwowania. Zewnętrzne zapłodnienie jeżowców, czyli naturalne in vitro, okazało się łatwe do naśladowania w laboratoriach.”

Gdyby w 1875 roku Oskar Hertwig nie poznał tajemnicy rozrodu jeżowców, w 1944 Miriam Menkin nie zostawiła na szalce Petriego komórkę jajową  w towarzystwie spermy na dłużej, niż zwykle, a w 1959 roku Minh Chuech Chang nie zapłodnił pozaustrojowo komórki jajowej czarnego królika spermą również czarnego królika i wszczepił zarodek białej królicy, która w efekcie tego urodziła małego czarnego królika – być może w 1978 roku nie urodziłaby się w Stanach Louise Brown(będąca pierwszym człowiekiem, której poczęcie jest sprawką procedury in vitro), a po niej wiele milionów kolejnych dzieci.


Nowy wspaniały świat?

Możliwości jakie daje in vitro brzmią trochę jak fantastyczna, fikcyjna historia, która zrodziła się w głowie pisarza: kobieta rodzi dziecko, które nie jest z nią spokrewnione genetycznie, córka oddając swoją komórkę jajową własnej matce jest dla nowego dziecka jednocześnie biologiczną matką i społeczną siostrą, dwaj geje są genetycznymi ojcami wychowywanych przez nich synów - przyrodnich braci, a dziewica rodzi dziecko i wcale nie jest to zasługą niepokalanego, boskiego poczęcia. A to jeszcze nie wyczerpuje katalogu możliwych innych sposobów poczęcia przy tej metodzie.

To fantastyczne, że medycyna tak bardzo poszła do przodu. Że daje możliwość zostania rodzicami tym, którzy przez naturę zostali pokrzywdzeni, zachorowali tracąc przy tym bezpowrotnie płodność, zostali skrzywdzeni seksualnie i nie potrafią się przemóc celem chociażby zajścia w ciążę lub żyją w związku homoseksualnym biologicznie wykluczającym możliwość poczęcia. Dawniej przez brak potomstwa upadały dynastie i rozpadały się rodziny. Dzisiaj walkę z niepłodnością lub bezpłodnością wspomagają m.in.: inseminacja, surogacja, dawstwo komórek. Możliwości jest wiele do osiągnięcia upragnionego celu.


Dziura w genealogicznym drzewie

Oczywiście in vitro budzi również szereg kontrowersji. Dla wierzących – natury religijnej. Dla pozostałych – zdrowotnej, medycznej i społecznej. Najmniej wątpliwe jest in vitro, które nazwę tutaj roboczo „małżeńskie”. Żona owuluje zbyt rzadko, mąż może mieć małą koncentrację plemników lub ich obniżoną ruchliwość. Wyizolowanie najlepszych plemników męża i połączenie na szalce Petriego z komórką jajową żony, a później transfer zarodka do jamy macicy nie wywołuje żadnych wątpliwości co do genetycznego rodzicielstwa urodzonego później dziecka pary.
W przypadku jednak, kiedy komórkę jajową lub nasienie przekazuje anonimowy dawca – pojawia się problem. Czy aby na pewno (jak głosi zdanie na okładce książki) rodzicem nie jest ten, kto płodzi i/lub rodzi, ale ten kto wychowuje i obdarza miłością? Czyż w takim razie nie wystarczyłaby adopcja? Dlaczego jednak tak ważna jest dla nas wiedza o naszym genetycznym pochodzeniu? I dlaczego tak trudno przychodzi akceptacja dziecka, które nie łączy z nami biologiczna bliskość?


Genetyczna niewiadoma

W zależności od kraju dawstwo komórek uregulowane jest inaczej: jest anonimowe lub jawne, albo anonimowe z możliwością jawności. Dziecko poczęte z komórki dawcy nie zawsze ma więc możliwość dowiedzenia się w pełni o swoim pochodzeniu. Może to powodować frustracje, żal ale też i strach w przypadku niepełnej wiedzy o np. chorobach genetycznych występujących w rodzinie dawcy. W książce wielokrotnie przewijał się motyw genetycznej niewiadomej oraz świadomość, że gdzieś na świecie może żyć nawet i setka przyrodniego rodzeństwa (dawceństwa) mającego za ojca tego samego dawcę nasienia. Społeczni rodzice są ważni, ale geny też mają znaczenie. 

„Ja naprawdę kocham swojego tatę. Tego, który ze mną żył tyle lat. Nie można jednak twierdzić, że geny nie mają znaczenia. Możesz nigdy nie zobaczyć biologicznego ojca, ale nic nie zmieni tego, że podarował ci połowę swojego DNA. Nie mam żadnych wątpliwości, że koniec z anonimowością to zmiana dobra i konieczna.”

„- Potrzeba mojej mamy, aby mieć dziecko genetycznie spokrewnione, jest rozpoznana, podczas gdy moja potrzeba, aby znać, kochać i rozumieć swojego ojca, z którym łączy mnie genetyczna nić, już nie jest – powiedziała.
W tej wypowiedzi słychać echo zarzutów niezadowolonych dzieci dawców, które mają dość bycia szantażowanymi tak zwanym egzystencjonalnym długiem, czyli argumentem, że gdyby nie skorzystanie z anonimowego dawcy, nie byłoby ich na świecie.”


Życie po życiu

Historia zna przynajmniej kilku następców tronu, tzw. pogrobowców, którzy przyszli na świat już po śmierci swojego ojca. Królowa owszem była zapłodniona przez króla, ale tak się złożyło, że ten nieszczęśliwie zginął podczas bitwy nie doczekawszy tym sposobem rozwiązania, czyli narodzin prawowitego syna. Jednym z nich był Przemysł II – mało znany i krótkotrwały król Polski z linii Piastów. 

Dzięki in vitro, czasy współczesne znają inne przypadki pogrobowców. Teraz dziecko może narodzić się nawet i po kilku latach od śmierci genetycznej matki lub ojca. Tajemnica tkwi w zamrożeniu komórki jajowej lub plemników, a później (ewentualnej w przypadku śmierci kobiety) surogacji. Obejrzałam jakiś czas temu dokument "Wybór Mandy" o takich właśnie narodzinach. To, mając wciąż na uwadze śmierć, optymistyczny akcent postępu medycyny reprodukcyjnej, ale bardzo bardzo kontrowersyjny i wymagający większej delikatności i wrażliwości w działaniu, niż klasyczne „małżeńskie” in vitro żyjącej pary.


Dawstwo życia może objawiać się w wielu aspektach, do reprodukcji małymi krokami można czasem dojść wbrew naturze. Pozostaje wciąż tylko kwestia tego, czy rodzicielstwo za wszelką cenę nie pozostawia dla potomstwa zbyt dużego życiowego rachunku do spłacenia. 

Reportaż Karoliny Domagalskiej to istotny głos w polskiej dyskusji nad in vitro, a ta publiczna debata istnieje od wielu już lat i wraz z rozwojem medycyny oraz wzrastającym procentem niepłodności będzie w przyszłości tylko wzmagać na sile.

Temat szalenie ciekawy, ale jakże delikatny. Polecam tę książkę zarówno zwolennikom i przeciwnikom metody in vitro, bezdzietnym z wyboru, szczęśliwym rodzicom, wątpiącym i przekonanym. Życie dotyczy przecież nas wszystkich.



6/6
___________________
* Wszystko, co żyje, pochodzi od jaja

**cytaty: Karolina Domagalska – Nie przeproszę, że urodziłam. Historie rodzin z in vitro, wyd. Czarne 2015

Recenzja bierze udział w wyzwaniu: 

„Tobą jedynie zajęty”. Listy Napoleona i Józefiny

$
0
0

„Codziennie wyglądam z niecierpliwością gońca, przez którego doniesiesz mi o sobie; ty wiesz, jak mi są drogie takie wiadomości. Ja nie istnieję oddalony bez ciebie; szczęście życia jest tylko obok mej lubej Józefiny. Myśl o mnie! Pisuj do mnie często, bardzo często; to jedyny środek na rozłączenie: jest ono okrutne, lecz mam nadzieję, że będzie tylko chwilowe.”*



Napoleon Bonaparte - uważany za tyrana, awanturnika, kobieciarza, zadufanego w sobie bufona. Historia go wielbi, ale i gani. Cokolwiek jednak mówić – trzeba pochwalić za wkład w reformy prawa i ustroju państwa, ale i za konsekwencję i ambicję, aby od syna niezbyt zamożnego adwokata po latach zostać cesarzem Francuzów.

A ona? Rose de Beauharnais, później znana jako ukochana Józefina? Również ambitna, dość emocjonalna, podobnie jak Napoleon – często pozwalała sobie na małżeńskie zdrady. 
Jak bardzo ich trudne charaktery, ambicje i zdrady położyły się cieniem na wzajemnej korespondencji?

„Listy Napoleona i Józefiny” to epistograficzny zbiór wiadomości pisanych przez Napoleona do Józefiny oraz Józefiny do swojej córki Hortensji. We Francji po raz pierwszy ukazały się drukiem w 1833 roku, a w polskim przekładzie po raz pierwszy już rok później, w 1834 roku.


Co można powiedzieć o tych dwojgu na podstawie lektury samych listów? To ciekawe, że portret Napoleona jaki się z nich rysuje jest zgoła innym, od tego, za jakiego jest uważana ta historyczna postać. W listach do Józefiny jest pełen gorących uczuć do swojej żony. Szczególnie pierwszy etap ich związku obfituje w płomienne liściki wysyłane przez Napoleona. Pisze w nich żarliwe treści o tęsknocie, zapewnia o uczuciach, krótko wzmiankuje o bieżących wydarzeniach, wciąż dopomina się nowych wieści od Józefiny i delikatnie gani za krótkie przerwy w korespondencji.

„Tysiąc ucałowań tak gorących, jak ty jesteś zimna. Miłość bez granic i wierność niezachwiana.”

„Od dwóch dni nie mam od ciebie listów. Trzydzieści już razy uwaga ta przychodzi mi dziś na myśl; niemożliwe, ażebyś nie czuła, jak to jest smutno; wszakże nie możesz wątpić o tkliwej i niezrównanej tkliwości, którą wzbudzasz w mym sercu.”

„Kazałem przywołać do siebie gońca; dowiedziałem się od niego, że był u ciebie przed wyjazdem, i żeś powiedziała, iż nie masz mu nic do przekazania. Fe! Złośliwa, brzydka, okrutna tyranko, śliczna poczwarko! Śmiejesz się z gróźb moich, z moich niedorzeczności; ach! Wsadziłbym cię do więzienia, ty o tym nie wątpisz, gdybym cię mógł zamknąć w mym sercu.
Donieś mi, że jesteś wesoła, zdrowa i tkliwa.”

Z biegiem lat ten żar uczuć nieco zmniejsza na sile. W zasadzie nic dziwnego, wszak w każdym związku pierwszy etap jest najgorętszy, później bywa różnie. Około 1807 roku następuje jednak ochłodzenie – Napoleon dużo miejsca poświęca wtedy na pytania o zdrowie i prośby o mniejszą ilość płaczu i trosk. Oraz informuje o pomyślności planowanych wydarzeń, o sukcesach z pól bitewnych oraz o pogodzie. 

„Moja przyjaciółko, list twój z dnia 25. odebrałem. Z radością dowiaduję się, że jesteś zdrowa i niekiedy przejeżdżasz się do Malmaison.
Na zdrowie użalać się nie mogę, a sprawy moje dobrze idą. Powietrze cokolwiek się oziębiło. Widać, że zima tegoroczna wszędzie była niestałą.
Żegnam cię, moja przyjaciółko; bądź zdrowa, wesoła i nie powątpiewaj nigdy o mojej przyjaźni.
Z całym poświęceniem dla ciebie.”

„Za chwilę wyjeżdżam kierować manewrami przeciw Anglikom, którzy, jak się zdaje, otrzymali posiłki i chcą udawać zuchów. Czas jest piękny, moje zdrowie w najlepszym stanie: bądź spokojna.”

Małżeństwo Napoleona i Józefiny zakończyło się  rozwodem w grudniu 1809 roku. Napoleon, jako cesarz narodu francuskiego potrzebował prawowitego następcy tronu. Jednak przez kilka lat małżeństwa, nie udało mu się spłodzić małżeństwa z Józefiną. Ona miała już dwójkę dzieci, które urodziła pierwszemu mężowi, Aleksandrowi de Beauharnais. Jednak podejrzenia bezpłodności Napoleona rozwiały się po brzemiennym w skutkach romansie z Marią Walewską w 1807 roku. 

Co ciekawe – z żadnego z listów nie udaje się wyczytać wzajemnych animozji Napoleona i Józefiny z ich romansów, obaw i zarzutów o brak ciąży i o ciążę z nieprawego łoża. Napoleon niezmiennie nazywa Józefinę swoją przyjaciółką i zapewnia o miłości, nawet przez pewien okres kończy listy zdaniem „Tobą jedynie zajęty”.

Dopiero grudzień 1809 roku, czyli najbliższy czas tuż po ich rozwodzie nadaje nieco inny ton ich korespondencji. Napoleon dużo pociesza, pragnie spokoju Józefiny i zapewnia o przyjaznym ustosunkowaniu względem niej. Prosi, aby nie robiła długów i zbierała oszczędności dla wnuków. 

„Moja przyjaciółko, słabszą cię dnia dzisiejszego znalazłem, aniżeli być powinnaś. Dowiodłaś mocy duszy, zdobądź się jeszcze na wytrwanie w niej; nie należy się poddawać zgubnej melancholii, wypada ci być zadowoloną, a nade wszystko pielęgnować zdrowie, które dla mnie jest tak drogim. Jeżeli jesteś przywiązana do mnie i jeżeli mnie kochasz, powinnaś otrząsnąć się ze słabości i znaleźć szczęście w obecnym twym położeniu. Nie możesz wątpić o mojej stałej i tkliwej przyjaźni, źle być znała wszystkie uczucia, jakie w mym sercu dla ciebie zachowuję, gdybyś przypuszczała, że mogę być szczęśliwym, jeśli ty szczęśliwą nie jesteś, i zadowolonym, jeżeli ty się nie uspokoisz.
Bądź zdrowa, moja przyjaciółko; śpij dobrze; pamiętaj, że ja tego chcę.”

„Rozgniewany byłem na ciebie za twoje długi; nie chcę, abyś je miała; przeciwnie, spodziewam się, że odłożysz milion każdego roku, aby dać wnuczkom, jak pójdą za mąż. (…) Żegnam cię moja przyjaciółko; donieś mi, że jesteś zdrowa. Mówią, że nabierasz tuszy jak dobra ekonomowa normandzka.”

Napoleon szuka nowej żony, a kiedy już nową cesarzową zostaje Maria Ludwika Habsburg i rodzi następcę tronu, również i o tym w listach wzmiankuje Napoleon Józefinie.

„Moja przyjaciółko, odebrałem twój list z dnia 9 września. Dowiaduję się z przyjemnością, że jesteś zdrowa. Cesarzowa jest niezawodnie w ciąży od czterech miesięcy; jest ona zdrowa i bardzo do mnie przywiązana. (…) Żegnam cię, moja przyjaciółko; nie powątpiewaj o mej życzliwości i uczuciach, którymi oddycham dla ciebie.”

„Moja przyjaciółko, odebrałem twój list. Dziękuję ci. Mój syn jest wcale nie drobny i bardzo zdrowy. Spodziewam się, że dość ładny. Ma moją pierś, moje usta i moje oczy. Mam nadzieję, że spełni swoje przeznaczenie.”

Wszelkie pozostałe listy, które wymieniali ze sobą do śmierci Józefiny obfitują w zapytania i wiadomości o zdrowiu, oszczędnościach, zapewnieniach o przyjaźni i o trosce.

To dość dziwne, zważywszy, że wszelkie biograficzne noty sugerują jakoby w małżeństwie Napoleona i Józefiny nie działo się dobrze. Tym bardziej, że na krótko przed koronacją o mały włos się nie rozwiedli; rozpaczliwie i bezskutecznie starali się począć potomka, a w międzyczasie wzajemnie się zdradzali. Jako że właścicielką opublikowanych listów była Hortensja, córka Józefiny z pierwszego małżeństwa, być może (i tutaj zgadzam się z domysłami zawartymi w przedmowie publikacji) chciała przedstawić tylko pozytywną stronę małżeństwa matki i ojczyma. No i cóż, gdyby oprzeć się tylko na tych epistołach wyszłoby na to, że historia kłamie z anioła robiąc diabła. 

Kiedy jednak sięgnęłam po książkę Leslie Carroll pn. „Królewskie romanse” i tam doczytałam o romansie Napoleona z Marią Walewską, ochłodzenie w korespondencji pomiędzy małżonkami, które miało miejsce w 1807 roku wydawało się jasne.  

Szkoda zatem, że recenzowany zbiór listów miał mało historiograficznych przypisów, które nieco by wyjaśniały pewne zwroty zawarte w listach małżonków, tym niemniej jest to ciekawa publikacja przybliżająca ducha przełomu XVIII i XIX wieku. Polecam jednak przed czytaniem listów zapoznać się chociażby ze skrótowymi biografiami Napoleona i Józefiny. 

Na uwagę zasługują również listy, które Józefina kierowała do swojej córki Hortensji. Z ich treści przebija się wielka miłość do córki i syna, radość z wnuków i gratulacje z okazji ich narodzin, ale też (tutaj już po rozwodzie z Napoleonem) informacje o odczuwaniu samotności, strachu o zdrowie, zgryzoty po rozstaniu i informacjach o gorszym standardzie życia.
Jest ich mniej, ale są obszerniejsze, mniej wydają się pisane ad hoc i na tyle dojrzałe (jeżeli porównać je z listami Napoleona), że nawet polubiłam Józefinę ;)

Te epistoły to taka właśnie ciekawostka historyczna, trochę niczym wehikuł - przenosząca w czasie, trochę bawi, a na pewno odpręża. I co ważne - historycznie edukuje. A zatem co? - oczywiście polecam :)


____________
Egzemplarz do recenzji przekazało Wydawnictwo Poznańskie

*cytaty: Listy Napoleona i Józefiny, przekład Adam Rogalski, Wydawnictwo Poznańskie Sp. z o. o. 2015

O macierzyństwie w sytuacji granicznej. Pavol Rankov – Matki

$
0
0

„Uniósł się na łokciu, by widzieć twarz dziewczyny. Przyglądał się jej w jasnym świetle księżyca, które przenikało przez małe okno.
- Kogda wojna zakonczitsia i dietiatko budiet [tłum. własne: kiedy zakończy się wojna, będzie i dzieciątko]
Dziewczyna parsknęła śmiechem, przycisnęła dłoń do ust, by stłumić chichot.
- Imia pierwogo malczika budiet Aleksiej [pierwszy chłopiec będzie miał na imię Aleksiej]– szeptał mężczyzna. – W naszej sieje wsiegda tak bywajet, pierwyj malczik Aleksiej. Aleksiej Aleksandrowicz [W naszej rodzinie zawsze bywa tak, że pierworodny ma na imię Aleksiej]
- A z kolei w naszej rodzinie córka ma zawsze imię po matce, Zuzana. Aleksiej i Zuzana.”*

Na zdjęciu: elementy okładek książek "Mundra" i "Macierzyństwo non-fiction"


Zima 1945 rok, Słowacja - w okolicach Zalesnej Poruby przetacza się radziecko-niemiecki front. Już niewiele do końca II wojny światowej, niebawem świat w końcu odetchnie od dziejowej zawieruchy. Być może nareszcie będzie spokój, nareszcie koniec ukrywania się i koniec międzynarodowej nienawiści. 

Miłość czasem trafia się nagle – tak jak Słowaczce Zuzanie Laukovej, która zakochała się w młodym radzieckim partyzancie. W jej wsi zjawiał się po prowiant dla swoich kompanów. Młodzi wpadli sobie nie tylko w oko, ale i w objęcia. W dość głupi sposób Aleksjiej jednak tuż przed końcem wojny ginie zastrzelony przez niemieckich żołnierzy. Wojenny front przechodzi dalej, pojawia się nowe – na dobre zaczyna panoszyć się władza radziecka i zaprowadza swoje porządki. 

Miotła trafia na Zuzanę – zostaje oskarżona o zdradę, o konspirację, w efekcie której zginął Aleksiej. Jej ukochany Aleksiej. Dlaczego zdradziła i czy na pewno to ona? Przecież go kocha i właśnie jest z nim w ciąży. Władza radziecka jednak zdaje się być głucha na zapewnienia, twierdzą, że była donosicielką, takoż orzekł zaoczny i pośpieszny sąd radziecki. 

Zuzanę pakują w bydlęcy wagon i wraz z innymi – wywożą w głąb Związku Radzieckiego. Musi odpracować swoje winy w jednym ze stalinowskich gułagów. Warunki są ciężkie, jej samej również – niebawem będzie rodzić. A tutaj zimno, głód, bród, ciężka praca i nieustanny strach. A do tego rządząca twardą ręką główna strażniczka obozu – Irina, która najwyraźniej za ofiarę upatrzyła sobie właśnie Zuzanę i nie w smak jej, że ta spodziewa się dziecka.

Dziwnym zrządzeniem losu, po narodzinach Aleksjeja jego adopcyjną matką zostaje właśnie Irina, a służącą i opiekunką chłopca – jego biologiczna matka. Chłopiec dorasta w gułagu chłonąc komunistyczną ideologię, jest pionierem, z dumą nosi na szyi czerwoną chustkę, błyszczy na ideologicznych apelach, a jego idolem jest Pawlik Morozow

Tak mija osiem lat od przyjazdu Zuzany do gułagu. Nieoczekiwanie, po śmierci Stalina, odzyskuje wolność i wraca do swojej słowackiej wsi. A tam zmagać się musi nie tylko z wizerunkiem zdrajczyni, ale również musi na nowo zbudować relację z własną matką (co nie będzie łatwe), a przede wszystkim rozpaczliwie toczy walkę o odzyskanie syna, który wraz z Iriną został w ZSRR.


Pavol Rankov ponownie zabrał się za niewygodny, powojenny okres w historii Czechosłowacji. Sama opowieść też nie należy do zbyt optymistycznych. O ile macierzyństwo kojarzy się dobrze, o tyle niepoukładane relacje matki z dzieckiem odbiera się zupełnie inaczej. A Rankov macierzyństwo przedstawia w wielu aspektach. Jest zatem kobieta, która matką zostać nie może, jak i taka, która matką się nie czuje, matka kochająca, ale też zaborcza, poświęcająca się dla dobra dziecka, ale też inna, która odsuwa od siebie wszelkie zobowiązania oraz przybrana matka przelewająca uczucia i troskę na osobę biologicznie obcą, ale bliską sercu.


Książkę oceniam wysoko, ale przyznaję też, że nie zachwyciła mnie w taki stopniu, co wcześniejsza, tj. „Zdarzyło się pierwszego września (albo kiedy indziej)”. Rankov ponownie chciał się pobawić narracją i pomimo tego, że pomysł był dobry, to jego realizacja trochę mu nie wyszła. Historia Zuzany jest tematem pracy dyplomowej młodej studentki Lucii Herlianskiej (pisanej w konwencji oral history). W związku z tym 20-latka przeprowadza serię wywiadów z 90-letnią już Zuzaną o jej trudnej przeszłości. Rankov nie omieszkał przy tym wpleść w narrację życiowe dylematy młodej kobiety, które w zderzeniu z doświadczeniami gułagu są trywialne. Owszem – obie historie dotyczą macierzyństwa, ale zlepienie ich w jednej książce nie było trafnym zabiegiem.
Przyjemnie zaskakującym za to punktem czasów współczesnych okazała się postać promotora Lucii, bardzo pryncypialnego i nieco nawet szowinistycznego starego pryka docenta Voknára.

„Voknár lubił przyglądać się falującym biodrom wychodzących studentek. Spojrzenie na sprężyste młode ciało stanowiło dla niego nagrodę za to, że musi się komunikować z niedojrzałym intelektem.
Dopiero teraz zdał sobie sprawę, że ten jego nawyk to temat na interesujące studium, być może nawet do kanadyjskiego czasopisma „Trans-Gener and Post-Gender Studies”. Kobiece ciało jako agens wizualnego hedonizm w kulturze fallocentrycznej i logocentrycznej. Musiał się tylko zastanowić, czy lepiej będzie podkreślić redakcji, że autor jest mężczyzną, czy też, wręcz przeciwnie, zataić to.”


Jedna uwaga odnośnie polskiego tłumaczenia. W powieści, w przypadku wypowiedzi Rosjan, zostały w pewnej części zachowane rosyjskie zdania, ale z zastosowaniem transkrypcji (patrz cytat otwierający recenzję). Jako że uczyłam się rosyjskiego ponad 10 lat – nie miałam problemów z ich tłumaczeniem. Jednak dla osób, które w ogóle nie zetknęły się z tym językiem – przydałyby się przypisy na dole strony. 


A już na sam koniec pozwolę sobie na stwierdzenie, iż przerażającym jest fakt, że fikcyjny życiorys Zuzany dzieliły miliony rzeczywistych kobiet żyjących w tamtych strasznych stalinowskich czasach. W związku z tym komfort czytania fikcji wcale nie jest taki przyjemny, jakim może wydawać się na początku. To dość przygnębiająca powieść, ale jednocześnie ważna i potrzebna. I właśnie dlatego gorąco namawiam do lektury.


Egzemplarz do recenzji przekazało wydawnictwo Książkowe Klimaty

5/6
________________________
Pavol Rankov – Matki (Matku, przekł. Tomasz Grabiński), wyd. Książkowe Klimaty 2015


"Mieszko! Mieszko! - Mój koleżko!"? Paweł Kulpiński – Słowiańska krew

$
0
0


Nie należy winić wszystkich Polan, gdyż większość z nich zapewne owej wojny nie chciała i nie brała w niej udziału. To Mieszko żądny jest nowych ziem, by pobierać więcej danin. Polanie winni są zaś tego, że dopuścili, by taki potwór nimi władał.*


Historia Polski dumnie sięga do czasów wczesnopiastowskich. Mieszko I jako protoplasta dynastii Piastów rozpoczyna poczet królów i książąt, który powinien znać każdy uczeń
Wiadomo zatem, że to właśnie jego uważa się za twórcę polskiej państwowości i jemu zawdzięcza włączenie państwa w zachodni krąg kultury chrześcijańskiej. Ale czy zastanawialiście się kiedyś, jakie wynikły z tego komplikacje dla siłą scalanych w jeden „naród” plemion i nakaz rezygnacji z pogańskiej tradycji?



Kiryl J. Yeskov napisał kiedyś książkę „Ostatni władca pierścienia. Wojna o pierścień oczami Saurona”. Z tego, co dowiedziałam się od Pana R. (lektura wciąż przede mną) Sauron nie jest tam (w opozycji do tolkienowskiej wersji) wcielonym diabłem, bezwzględnym władcą, ale królem walczącym w obronie interesów swojej ziemi.

Podobny schemat z wykorzystaniem drugiej strony został zastosowany w „Słowiańskiej krwi”. 
W recenzowanej powieści nie znajdziecie pochwał dla Mieszka I. Tutaj jest on szczwanym lisem - rządnym władzy i nowych ziem, tylko po to, aby móc pobierać więcej danin. Zniewala zatem kolejne plemiona i przy pomocy bezwzględnych klechów siłą narzuca nową wiarę. Słowiańskie plemiona, którym wciąż udało się odeprzeć napór nowej władzy są systematycznie napadane i zastraszane przez podległych Mieszkowi wojów i rzezimieszków wątpliwego sortu. 

Podczas jednego z takich najazdów giną Tomira z plemiona Mazowszan i Gardomir z Dregowiczy. Wioska tego małżeństwa została najechana przez drużynę Bolebora i Derwana pod pretekstem niepłacenia należnych danin. Cudem zostają uratowani ich małoletni synowie Radomir i Sambor, którzy wraz z wołchem Bogowidem (szamanem - plemiennym opiekunem ludzi i boskiej wiedzy) udają się do Swarogrodu – wioski plemiona Dregowiczy. Tam żyją dziadkowie chłopców i to na nich od tej pory ciążyć będzie wychowanie małoletnich wnuków.

Historia rozciąga się na kolejne dwie dekady. Chłopcy wyrastają na mężnych wojów, uczestniczą w plemiennych wiecach, szkolą się w posługiwaniu bronią (mają do tego predyspozycje), zakochują (niefortunnie, miłość będzie bolesna), uczą zielarstwa (przyniesie szczęście) i wraz z współplemieńcami walczą o zachowanie niezależności. A książę Mieszko wciąż wplata się w ich życie.


W „Koronie śniegu i krwi” Elżbieta Cherezińska wielokrotnie nawiązywała do motywu funkcjonowania starego z nowym - przedstawiła jak w nowonarzuconej wierze chcrześciajńskiej wciąż przenikały się pogańskie zwyczaje. Zaś w „Słowiańskiej krwi” jest na odwrót: wiarę z dziada pradziada wypiera nowe. Ale to nowe jest bardziej dzikie, niż to pogańskie. I mniej przyjazne.


Interesująca była wersja przyjęta przez Pawła Kulpińskiego. Oto plemiona z szamanami dysponującymi wielowiekową wiedzą przodków, z demokratycznymi wioskowymi wiecami, solidarnym podziałem dóbr, reinkarnacyjną wizją pogańskiego nieba – Nawii, wiarą w naturę i mądrym czerpaniem z jej dóbr oraz kodeksem nakazującym walczyć tylko wtedy, kiedy należy bronić własnego ludu. Czyż to nie brzmi przyjaźniej? A z drugiej strony książę Mieszko jako bezwzględny uzurpator – z miejsca zasługuje na krytykę. Tym sposobem ta historyczna piękna pieśń o początkach państwa polskiego brzmi już mniej dumnie. I właśnie za tę przewrotność przyklasnę autorowi. Historia nie musi być nudną szkolną lekcją – może być pobudzającą inspiracją do tworzenia nowych wersji tego, co znamy. I w tym cały urok. Wystarczy zmienić kąt patrzenia. Wszak pod kamieniem też jest życie.


5/6
______________
e-booka do recenzji przekazało wyd. Psychoskok

*cytat: Paweł Kulpiński – Słowiańska krew, wyd. Psychoskok 2015

Recenzja bierze udział w wyzwaniu: Polacy nie gęsi, czytamy polską listeraturę


Varia: wrzesień 2015 - nominacje i nagrody literackie, wydarzenia oraz książki na stos

$
0
0

Wrzesień, oprócz wrażeń z krótkiego wypadu na Podlasie, był również ciekawy pod względem literackim. Miniony miesiąc obdarował bowiem garścią nagród i nominacji:



Ogłoszono finałową siódemkę nominowanych do 10. edycji Literackiej Nagrody Europy Środkowej Angelus:

1. Jacek Dehnel, „Matka Makryna” /Wydawnictwo W.A.B./, Polska
2. Drago Jančar, „Widziałem ją tej nocy”, przekład Joanna Pomorska /Wydawnictwo Czarne/, Słowenia
3. Andrzej Stasiuk, „Wschód” /Wydawnictwo Czarne/, Polska
4. Ziemowit Szczerek, „Siódemka” /Korporacja Ha!art./, Polska
5. Lucian Dan Teodorovici, „Matei Brunul”, przekład Radosława Janowska – Lascar /Wydawnictwo Amaltea/, Rumunia
6. Olga Tokarczuk, „Księgi Jakubowe” /Wydawnictwo Literackie/, Polska
7. Serhij Żadan,„Mezopotamia”, przekład Michał Petryk i Adam Pomorski /Wydawnictwo Czarne/, Ukraina

Po raz drugi zostanie również przyznana nagroda czytelników im. Natalii Gorbaniewskiej. Wystarczy wejść na stronę internetową Angelusa i do 12 października oddać głos na książkę z finałowej listy
Ogłoszenie zwycięzców i wręczenie nagród odbędzie 17 października.



Wręczono kostki, czyli ogłoszono laureatów Nagrody Literackiej Gdynia 2015:


PROZA: Michał Cichy za "Zawsze jest dzisiaj".
POEZJA: Piotr Janicki za tomik "Wyrazy uznania".
ESEJ: Piotr Wierzbicki za książkę "Boski Bach".
PRZEKŁAD: Wiktor Dłuski za „Martwe dusze” Gogola.



Laureatem Nagrody Kościelskich 2015 został Szczepan Twardoch za powieść „Drach”



Ogłoszono listę finalistów nagrody Nike 2015:

Powieści:
1. Jacek Dehnel – Matka Makryna
2. Olga Tokarczuk – Księgi Jakubowe
3. Ignacy Karpowicz – Sońka
4. Magdalena Tulli – Szum
5. Szczepan Twardoch – Drach
6. Wioletta Grzegorzewska – Guguły

oraz tomik poezji:
7. Jacek Podsiadło – Przez sen





Nagroda Główna - Paweł Majka za powieść fantastyczno-przygodową „Pokój światów” 
Złote Wyróżnienie - Paweł Paliński za „Polaroidy z zagłady” 
Srebrne Wyróżnienie - Michała Cholewa za powieść „Forta”



22 września wręczono nagrody im. Norwida. Przyznawane są one przez Samorząd Województwa Mazowieckiego artystom tworzącym na Mazowszu za wybitne dzieło bądź kreację (powstałe w danym roku kalendarzowym) w czterech kategoriach: muzyka, literatura, sztuki plastyczne i teatr.
Laureatem nagrody w kategorii Literatura został Bohdan Zadura za tom poetycki "Kropka nad i", wydany przez Biuro Literackie we wrześniu 2014 r.



Ogłoszono także listę finalistów do nagrody The Man Booker Prize for Fiction 2015.



A w październiku jeszcze ciekawiej, bo szykuje się:
- ogłoszenie laureatów nagrody im. Beaty Pawlak, Nike, Angelus
- we Wrocławiu Festiwal Schulza, w Krakowie: Festiwal Conrada i Targi Książki oraz w kilku polskich miastach  e-bookowa akcja Czytaj PL!



Na koniec tradycyjnie stos przybytków:


Z wymiany:
1. Magdalena Samozwaniec – Angielska choroba
2. Maciej Karpiński – Maria i Paul. Miłość geniuszy

Egzemplarze recenzenckie:
3. Mohamedou Ould Slahi – Dziennik z Guantanamo
4. Maria Paszyńska – Warszawski niebo tyk

Książki zakupione:
8. Karel Čapek – Fabryka absolutu
9. Robert M. Wegner – Opowieści z meekhańskiego pogranicza: Pamięć wszystkich snów
10. Adam Rudawski – Zdobycie Tykocina 1657 (pamiątka z Tykocina - komiks zakupiony w restauracji Tejsza)


Najładniejsze okładki ze stosu:



A jak Wam minął wrzesień? :)



"Hau, hau, how are you?" Magdalena Samozwaniec - Angielska choroba

$
0
0

- Czy dyrektor cyrku?
- Tak. A czego pan sobie życzy?
- Chciałbym się do pana zaangażować.
- A co pan umie, jaka jest pana specjalność?
- Piszę, czytam, bawię się piłką, oglądam telewizję.
- Pan sobie chyba ze mnie kpi, to przecież każdy potrafi…
- Tak, ale ja jestem pies.
Tę anegdotę zna każdy z was. Zacytowałem ją, aby się wytłumaczyć z pewnych błędów, wypaczeń i niedociągnięć, które mogą się zakraść do moich wspomnień. Ale ja jestem pies.*

A na zdjęciu kot ;)


W warszawskim mieszkaniu na ulicy Kruczej mieszka Florek z Różyczką. Florek to pies – kundelek. Weterynarz mawia, że Florek nie jest nierasowy, ale wręcz przeciwnie – wielorasowy. Sam pies zaś uważa się za jamnika. Kiedyś miał kompleks niższości, ale kiedy osiągnął dorosły wiek trzech lat – postanowił się tym nie przejmować. Ma swoje zwyczaje i rzeczy, które lubi bardziej lub mniej. Na ten przykład hałas – lubi tylko ten, który sam generuje. A jeśli chodzi o czekoladki, to jest jak kobieta.

Jego pańcia, Pani Róża kocha psiaka nad życie. On ją zresztą też. Tym bardziej, że miło się mu kojarzy – z jedzeniem ;)
Różyczka jest młoda i ładna. Oczy ma jak czekoladki (lubię, ale ludzie wymyślili, że słodycze dla psów niezdrowe). Włosy jak złocisty makaron (nie jadam) i paluszki jak obrane różowe serdelki (pasjami lubię). W ogóle przeważnie lubię jadać to, co ludzie, a więc: wędliny, słodycze i wszystko, co niezdrowe.

Oprócz tego Florek jak każdy (rasowy lub i nie) pies – lubi się wylegiwać w łóżku. Oczywiście bywa, że leży też na podłodze, zazwyczaj u stóp swej pańci. Wtedyjest płaski jak chodnik i trzyma pyszczek na łapkach. Ale nic nie dorównuje kołdrze. To taka gra w „nie wolno”. Róża upomina, wesoło grozi palcem, ale przecież to tylko takie komedianctwo.
Szalenie nie lubię tych głupich awantur i wymówek: Kto był na moim tapczanie? Chodź tu, Florianie, spójrz mi w oczy. Ach, ty podły psie, masz, masz, masz!
Niby to skruszony jak zając chowam się pod stół i usiłuję drżeć cały. Tego rodzaje historie powtarzają się niemal co dzień, dziwię się tylko, że one się Róży nie sprzykrzą. Bo ja, chociaż przepraszam i kajam się, ale poprawy nie obiecuję.

Mieszkanie na Kruczej odwiedzają przyjaciółki – łowczynie mężczyzn. Zamężne kobiety uważają za małpy usidlające przystojnych dżentelmenów i wikłające ich w ciąże. Same marzą o małżeństwie i dostatnim, beztroskim życiu, a póki co korzystają z paczek przesyłanych od rodziny z zagranicy. 

W Anglii, a ściślej – w Londynie mieszka matka Róży, która 20 lat wcześniej wyjechała z kraju (pozostawiając dziecko opiece babki) i w nowym miejscu wyszła ponownie za mąż. Matka i córka dawno się nie widziały, więc maman zaprasza Różę do siebie.

I tutaj problem: co z Florkiem? Wszak znacznie łatwiej psa jest wywieźć z Anglii, niż do niej go wwieźć. Owszem Florek mógłby na czas wizyty u mamusi pozostać w Polsce pod opieką absztyfikanta Róży, pana Stasia. No ale przecież, ani pies, ani jego pańcia nie wytrzymają takiej rozłąki.
Ostatecznie Florek trafia na statek zakamuflowany w torbie. Nie na długo. Już po pewnym czasie jego obecność odkrywa mała Szkotka polskiego pochodzenia, a po niej jeszcze kilka innych osób. Dla wszystkich Anglików Fleurek jest a lovely little dog i tak samo how sweet, jak te czekoladki, które sam uwielbia jadać.

Nie mniej ciekawie, co na statku – jest również u mamusi w Londynie. Florek ma tam zapewnione sporo atrakcji: jazdę piętrowym autobusem, wycieczkę na psi cmentarz (ale tylko w odwiedziny na grób pewnej pudelki Daisy) oraz sąsiedztwo z szaloną Pat, która kupuje samochód tylko po to, aby móc nim przewozić swojego jeża. Obserwuje też tamtejsze psy, szczególnie charty, o których sądzi, że są głupie, bo mają bardzo wąskie czaszki, więc i ich rozum nie ma gdzie się podziać.

Cel podróży Róży i psa to jednak głównie odwiedziny mamusi. A ta, zakorzeniona w nowej kulturze na dobre, jest bardziej angielska od Angielek. To taka snobka ęą, która nie pija herbaty, bo ta jest przeznaczona dla pospólstwa. Oczywiście Florek w swoich wspomnieniach sobie nie żałuje i kreśli dość zabawny obraz matki swojej kochanej pańci.
Podróż z przygodami kiedyś się kończy. A podróże kształcą. A Florek, po wojażach z przygodami łyknął nie tylko serdelki i czekoladkę, ale również nieco angielszczyzny. Od przyjazdu z zagranicy na swoim kwadracie przy Kruczej wita się ze znajomymi psami jak poliglota: Hau, hau, how are you.


„Angielska choroba” to pokłosie podróży Magdaleny Samozwaniec do Anglii. Jako że był to rok 1963, autorka przywiozła do Polski nie tylko obserwacje na temat „Nasi w kraju i zagranicą” (stąd rys polsko-angielskiej mamusi Róży) i materiały do książki o siostrze (Samozwaniec to rodzona siostra poetki Marii Pawlikowskiej – Jasnorzewskiej), ale też papier toaletowy i… jedzenie dla psa. Bo Florek to literackie wspomnienie Kruczka, psa którego właścicielką była Samozwaniec.

Opowieść, w której autobohaterem był jamnikowaty Florek, pierwotnie ukazywała się w odcinkach, które w 1964 r. publikował Przekrój. A w formie książki „Angielska choroba” wydana została dopiero w 1983 r. już po śmierci autorki.
Jest to krótka (zaledwie 100 stron), szalenie wciągająca opowieść utrzymana nie tylko w tonie dobrego humoru, ale i obrazująca zachowania „polskich Anglików” w okresie PRL-u. 
Magdalena Samozwaniec to przede wszystkim autorka tekstów satyrycznych, a "Angielska choroba"świetnie wpisuje się w ten rodzaj twórczości. Polecam lekturę tej publikacji nie tylko z okazji Światowego Dnia Zwierząt ;)

A ponieważ, jak wspomniałam wyżej, dzisiaj przypada święto zwierząt, na zdjęciach z książką, w roli modelki – nasza Misia. Wprawdzie to nie pies, a kot, ale podobnie jak Florek uwielbia wylegiwać się w pościeli ;)



6/6
_____________________
* cytaty: Magdalena Samozwaniec – Angielska choroba, wyd. ISKRY 1983

Recenzja bierze udział w wyzwaniu: Polacy nie gęsi, czytamy polską literaturę


Café Książka: Królikarnia - Kij i Marchewka

$
0
0

Jeżeli nie macie jeszcze pomysłu na spędzenie weekendu w Warszawie, to szepnę Wam słówko o miejscu, co się zowie: Królikarnia :)


W czasach saskich na tych terenach był zwierzyniec i polowano tu na króliki, stąd owa urocza, uszata nazwa. Obecnie, od półwiecza  w tym klasycystycznym, odbudowanym po wojnie budynku ulokowany jest oddział Muzeum Narodowego w Warszawie, czyli Muzeum Rzeźby im. Xsawerego Dunikowskiego. Ekspozycje zwiedzać można nie tylko w pałacyku, ale i pod chmurką, spacerując po zielonym, zadrzewionym terenie Królikarni.

A kiedy przyjdzie ochota na chwilę oddechu warto wejść do Kija i Marchewki. Tę księgarnio-kawiarnię znalazła Agata z Eksperymentalnie, z którą umówiłam się na pogaduchy przy kawie. Rzuciłam pomysł, że przyjemnie siedzi się w towarzystwie książek, więc ona zaproponowała m.in. właśnie Królikarnię. To był dobry pomysł Kurczaku!




Miała być kawa, ale ostatecznie wybrałam herbatę – organiczną zieloną z kokosem i brownie na deser. Było pyszne. Choć pewnie z uwagi na miejsce, powinnam była wybrać ciasto marchewkowe ;)




Wnętrze Kija i Marchewki jest klimatyczne i kameralne. Na stosunkowo niewielkiej przestrzeni stoi zaledwie kilka stolików, ale jest też cała ściana książek. Kategorie? Od designu, przez sztukę, modę, reportaże, beletrystykę, kulinaria, a na dobrych książkach dla dzieci kończąc. Selekcja tytułów dość staranna, można więc zakupić np.: "13 pięter" Filipa Springera, książkę Joasi Glogazy o slow fashion, "1945. Wojna i pokój" Magdaleny Grzebałkowskiej i karakterowskie "Jak przestałem kochać design" Marcina Wichy.



Myślicie, że jak sztuka i kawiarnia, to dzieci będą się tam nudzić? Nic bardziej mylnego! W Królikarni jest dobrze zagospodarowany kącik dla dzieci, można zorganizować urodziny lub dzieci mogą wziąć udział w warsztatach skierowanych specjalnie dla nich. A poza tym na półkach do kupienia są książki m.in. wydawnictwa Muchomor, Dwie Siostry i Wytwórnia.



Szkoda, że na dworze robi się coraz zimniej, bo latem można wystawiać twarz do słońca na leżakach stojących na zewnątrz. Pomyślę o tym, przy okazji kolejnego ciepłego sezonu ;)


Czy muszę Was dłużej przekonywać? A może lepiej przekonajcie się sami ;) 



Co dobrego w Kiju i Marchewce?
zielona herbata kokosowa
ciekawy wybór książek
kącik dla dzieci
kameralne miejsce w przyjaznym, zielonym otoczeniu parku

__________________________

ul. Puławska 113A, czynne: wt - nd: 10-19



"Nie jestem ziarenkiem zboża", czyli wielki amerykański eksperyment wstydu. Mohamedou Ould Slahi – Dziennik z Guantanamo

$
0
0

Mauretańskie podanie ludowe opowiada o człowieku panicznie bojącym się kogutów, który zawsze, kiedy natykał się na koguta, niemal tracił rozum.
- Dlaczego tak bardzo boi się pan kogutów? – pyta go psychiatra.
- Kogut myśli, że jestem ziarenkiem zboża.
- Nie jest pan ziarenkiem. Jest pan wielkim mężczyzną. Nikt nie może wziąć pana za maleńki kłos zboża – powiedział psychiatra.
- Ja o tym wiem, panie doktorze, ale kogut nie. Pańskim zadaniem jest pójść do niego i przekonać go, że nie jestem ziarenkiem zboża.
Mężczyzny nigdy nie udało się uleczyć, ponieważ rozmowa z kogutem jest niemożliwa. Koniec historii.
Od wielu lat staram się przekonać rząd USA, że nie jestem ziarenkiem zboża.


Dajcie mi człowieka, a paragraf się znajdzie– takim powiedzeniem z czasów PRL-u mogłabym w jednym zdaniu opisać zawartość Dziennika z Guantanamo. Dotarłam bowiem do ostatniej strony i trochę mnie zatkało. Prześledziłam w pamięci dotychczasowo przeczytane książki i z całą pewnością mogę stwierdzić, że nigdy wcześniej nie trafiła mi się tak lepka, brudna i szokująca historia, a jednocześnie wciągająca i stawiająca tak wiele pytań o człowieczeństwo. Jednocześnie nie spodziewałam się, że dziennik Mohamedou Ould Slahiego będzie taką emocjonalną petardą. Według symboliki kolorów – pomarańczowy symbolizuje optymizm. Mnie jednak teraz kojarzy się on wyłącznie z uniformami więźniów Guantanamo.

© Courtesy Everett Collection/REX


Mohamedou Ould Slahi jest Mauretańczykiem. W 1988 roku w ramach stypendium wyjechał do Niemiec. Skończył tam studia inżynierskie, a po ich ukończeniu pozostał w Niemczech i tam podjął pracę. Po jakimś czasie przeniósł się do Kanady, a po 12 latach, w 2000 roku wrócił do ojczyzny. W drodze powrotnej został, na rozkaz Stanów Zjednoczonych aresztowany i przesłuchiwany najpierw w Senegalu a później w Mauretanii. W ojczyźnie aresztowano go jeszcze dwukrotnie. I kiedy zdaje się, że zostaje oczyszczony z fałszywych zarzutów udziału w spisku milenijnym, władze Mauretanii przekazują go Stanom Zjednoczonym. Slahi najpierw zostaje przewieziony do Jordanii i do Afganistanu, by ostatecznie zostać osadzonym w Guantanamo, gdzie przebywa już 13 lat. Po oczyszczeniu z zarzutów w spisku milenijnym, został ponownie oskarżony, tym razem służby wywiadowcze USA podejrzewały go o organizację zamachu z 11 września 2001 roku. Był uważany za mózg operacji i prawą rękę Osamy bin Ladena. Właśnie dlatego w Guantanamo uzyskał status bardzo niebezpiecznego więźnia, był tzw. Numerem Jeden. Właśnie dlatego przez pierwsze cztery lata doznał największych upokorzeń i serii tortur serwowanych przez śledczych. Brutalne metody stosowane w Gunatanamo miały go złamać i sprawić, aby przyznał się do zarzucanych mu czynów. Co oczywiście jest hipokryzją i totalnym bezsensownym nieporozumieniem. Slahi jest niewinny, został oczyszczony z zarzutów, a sąd nakazał zwolnić go z aresztu już w 2010 roku. Mimo to rząd Stanów Zjednoczonych nadal przetrzymuje go w więzieniu Guantanamo. Jego sytuacja prawna nadal jest niejasna, a prawnicy toczą batalię o jego uwolnienie.

Dlaczego USA podejrzewały o terroryzm właśnie Slahiego? No cóż, kogoś musieli złapać w imię świętej wojny z terroryzmem. Najlepiej objaśni to poniższy cytat:
- Zmieniły się zasady. To, co kiedyś przestępstwem nie było, teraz zrobiło się przestępstwem.
- Ale ja nie popełniłem żadnego przestępstwa i bez względu na to, jak surowe są wasze prawa, niczego nie zrobiłem.
-  Gdybym tak pokazał ci dowody? 
(…)
- Chyba pan żartuje?
- Nie, nie żartuję. Nie rozumiesz, jak poważny jest twój przypadek?
- No więc tak, porwaliście mnie z mojego domu w moim kraju, wysłaliście na tortury do Jordanii, potem zabraliście z Jordanii do Bagram i ciągle jestem gorszy niż ci, których złapaliście  z bronią w ręku?
- Tak, jesteś gorszy. Jesteś bardzo sprytny! Moim zdaniem spełniasz wszystkie kryteria terrorysty wysokiego szczebla. Gdyby tak przeanalizować listę cech terrorysty, zdajesz egzamin na najwyższą notę.
(…)
- A co jest na tej pańskiej liście?
- Jesteś Arabem, jesteś młody, pojechałeś na dżihad, znasz języki obce, byłeś w wielu krajach, masz dyplom uczelni technicznej.
- Czyżby to były przestępstwa?
- Popatrz na porywaczy; byli tacy sami. (…) jesteś częścią wielkiego spisku przeciwko USA.

Czy te poszczególne składniki czynią z każdego człowieka terrorystę? Przyznacie chyba, że nie. Owszem, pewien znak zapytania budzi wspomniany dżihad. Owszem Slahi był członkiem Al-Kaidy, ale w jej szeregach walczył na początku lat dziewięćdziesiątych, kiedy ta organizacja, co ważne – przy pełnym jej wsparciu przez USA, walczyła z komunistyczną władzą w Afganistanie. Później jego drogi z organizacją się rozeszły, jednak paranoja Stanów Zjednoczonych nie chce w to wierzyć i wciąż bezpodstawnie przetrzymuje MOSa w areszcie.


Opublikowany manuskrypt Slahi napisał latem 2005 roku. Dyrekcja Guantanamo i władze USA starały się nie dopuścić do jego publikacji. Prawnicy więźnia stoczyli 6-letnią batalię sądową o prawo wydania. Forma ostateczna mogła ujrzeć światło dziennie dopiero po szeroko zakrojonym ocenzurowaniu materiału. Stąd w książce znajduje się wiele zaciemnień tekstu.

Wydanie polskie, zaciemnienia to wynik cenzury USA


Wydanie anglojęzyczne zawiera prawdopodobnie również strony z opisem sesji badania Slahiego wariografem; 
te fragmenty występują z całkowitym zaciemnieniem i w wydaniu polskim nie zostały zamieszczone


Pomimo tego, dostępny zapis przedstawia naprawdę szokujące fakty uwięzienia MOSa. Warunki w jakich przebywał, jak był przesłuchiwany i torturowany brzmią naprawdę mocno. Aż trudno uwierzyć, że były udziałem tego jednego człowieka. Osadzeni w Guantanamo pozbawieni są statusu jeńców wojennych, zatem przed torturami nie mogła uchronić go Konwencja Genewska. Tym gorzej, że CIA wprowadziła tzw. „wzmocnione techniki przesłuchań”, będące zwyczajnie mówiąc bestialskim łamaniem woli człowieka poprzez deprywację snu, deprywację sensoryczną, wychładzanie ciała, pobicia, molestowanie seksualne i wiele innych, o których aż strach pisać. Normalny człowiek powinien brzydzić się takich zachowań. 


I mimo że Slahi (będąc od początku niewinnym) doznał tylu upokorzeń, to uderzające jest to jaki stosunek już po zakończonym etapie tortur wykazuje względem swoich byłych oprawców. Po takiej skali okrucieństwa, którego był odbiorcą nie kipi nienawiścią do śledczych, strażników i USA. Owszem, ze wspomnień wyziera żal, poczucie doznanej krzywdy i niesprawiedliwości, ale jednocześnie swoją postawą daje on ogromną lekcję człowieczeństwa. A zatem dokładnie tego, czego zabrakło jego śledczym. Po wszystkim nadal utrzymując jasność umysłu analizuje sytuację, która była jego udziałem. Nie usprawiedliwia innych, ale szuka mechanizmów pewnych zachowań ze strony Amerykanów. Owszem wskazuje żenujące metody przesłuchań, ignorancję śledczych i tępotę niektórych strażników, ale również przyznaje, że w grupie osób, rozpracowujących jego przypadek wyłonił takie, z którymi związał się emocjonalnie i z poziomu więźnia nawiązał nawet nikłą przyjacielską nić. Wynika to zapewne z tego, że od ponad dziesięciu lat żyje w pełnej izolacji. Sam porównuje się do czarnoskórego niewolnika, który po pewnym czasie swoje nowe miejsce traktuje jak dom, a osoby  mu towarzyszące nazywa członkami rodziny. 

Rodzina składa się ze strażników i śledczych. To prawda, że tej rodziny sam nie wybrałeś i z nią nie dorastałeś, ale to i tak rodzina, czy ci się to podoba, czy nie, ze wszystkimi wadami i zaletami. Kocham swoją prawdziwą rodzinę i nie zamieniłbym jej za nic na świecie, ale w więzieniu stworzyłem sobie rodzinę, na której mi również zależy. Za każdym razem, kiedy wyjeżdża dobry członek mojej obecnej rodziny, mam wrażenie, że odłupują mi kawałek serca. Natomiast kiedy musi wyjechać zły domownik, jestem bardzo szczęśliwy.

Mnie, sposobiącą się do apostazji racjonalistkę, osobiście zaskoczył i może nawet zawstydził (?) akt wiary Mohamedou. Być może wyznawana religia i przeświadczenie, że jest ktoś wyżej, kto nad nim mimo wszystko czuwa, dawał mu tyle siły do przetrwania najtrudniejszego czasu, w którym był tak okrutnie torturowany.


Ta historia nie ma jeszcze szczęśliwego zakończenia. Mohamedou nadal przebywa w Guantanamo. I chociaż jego warunki się poprawiły, nadal jest izolowany, z relacji prawników wiadomo, że pogłębia się jego depresja, a co najistotniejsze nadal nie zwrócono należnej mu wolności. Za jakiś czas zapewne to się zmieni, nie wiadomo jednak ile to zajmie. Być może wtedy będzie można przeczytać dziennik Slahiego w pełnej, nareszcie nieocenzurowanej wersji. Prezydent Barack Obama obejmując urząd Prezydenta Stanów Zjednoczonych zapowiadał, że likwidacja więzienia Guantanamo będzie jednym z priorytetów jego kadencji. Tymczasem trwa właśnie druga kadencja i nic się w tej kwestii nie zmieniło. Oto państwo najgłośniej upominające się o prawa człowieka, samo tych praw nie przestrzega. Wstydź się Ameryko! Oto właśnie stanfordzki eksperyment więzienny Philipa Zimbardow jego najczystszej (sic!) formie.


Uwaga! Książka przeznaczona jest dla dorosłych czytelników. Odradzam jej lekturę również bardzo wrażliwym osobom. Choć to szalenie wciągająca historia, tym bardziej, że Mohamedou stworzył piękny rytm narracji, to jednak ze względu na kaliber przeżytych przez autora doświadczeń - może być trudna w odbiorze.

Tutaj do obejrzenia krótki wywiad (z polskim tłumaczeniem) z prawnik prowadzącą sprawę Slahiego.


Wyobraźcie sobie, że idziecie do łóżka, odkładając na bok wszystkie swoje zmartwienia, ciesząc się ulubionym pismem, które ma wam pomóc zasnąć, że położyliście już spać swoje dzieci, że śpi już cała wasza rodzina. Nie obawiacie się, że wyciągną was z łóżka w środku nocy i zawleką do miejsca, którego nigdy dotąd nie widzieliście, że pozbawią możliwości snu i że będą was przez cały czas terroryzować. A teraz wyobraźcie sobie, że nie macie zupełnie nic do powiedzenia w sprawie swojego życia – nie wy decydujecie, kiedy śpicie, kiedy się budzicie, kiedy jecie, a czasami nawet kiedy idziecie do toalety. Wyobraźcie sobie, że cały wasz świat to cela o powierzchni co najwyżej 2 m na 2,5 m. A kiedy już sobie to wszystko wyobrazicie, i tak wciąż nie będziecie rozumieli, co naprawdę znaczy więzienie, chyba, że sami tego doświadczycie.

Autor dziennika - zdjęcie sprzed uwięzienia
© Mohamedou Ould Slahi; theguardian.com


6/6 (w moim osobistym rankingu przeczytanych książek -  to zdecydowanie książka 2015 roku)
Na okładce (moja ocena również 6/6) wykorzystano projekt z wydania anglojęzycznego autorstwa Keitha Hayesa.


Dla zainteresowanych tematem gorąco polecam filmy:

Egzemplarz do recenzji przekazało wyd. Muza SA
________________________________________________
Cytaty: Mohamedou Ould Slahi (MOS) – Dziennik z Guantanamo; ocenzurowany, z redakcją Larry’ego Siemsa (tyt. oryg. Gunatanamo Diary, przekł. Jolanta Sawicka), wyd. MUZA SA 2015



Kobieta-rakieta wodzona na pokuszenie, czyli Chyłka i Zordon kontratakują ;) Remigiusz Mróz - Zaginięcie

$
0
0

- Jakie dowody? – zaprotestował Szlezyngier. – Nie ma tu żadnych śladów, niczego, co mogłoby wskazywać na przestępstwo. Do cholery, w ogóle nie ma śladów po naszej córce!
- Otóż to.
- Nie można nikogo oskarżyć bez dowodu – dodał Awit.
Chyłka obróciła się do aplikanta.
- Zordon, kolokwium.
- Słucham? – zapytał skonsternowany.
- Jak to idzie po łacinie?
- Musimy to teraz…
- Tak.
- Qui accusare volunt, probationes habere debent . [Kto chce oskarżać, powinien mieć dowód]
- Piękna sentencja, która ma tyle wspólnego z prawdą, ile stwierdzenie, że Kim Dzong Un naprawdę jest słońcem narodu – podsumowała Joanna. – A teraz opuszczam ten lokal.
Kordian spojrzał na niedopitą kawę. Szlezyngierowie wyglądali tak, jakby nie do końca rozumieli, co się dzieje. Cóż, przyzwyczają się, uznała w duchu Chyłka.



Kiedy piszę tę recenzję w kalendarzu jest 20 października 2015 roku, a na zegarze dochodzi godzina 22.00. Natomiast ja właśnie przed chwilą skończyłam czytać „Zaginięcie”. To dobrze się składa, bo jutro (czyli wtedy, kiedy Wy czytacie tę recenzję) przypada dzień premiery nowej książki Remigiusza Mroza i można od razu biec po nią do księgarni ;) A powiem Wam, wcale nie w sekrecie, że naprawdę warto. Jeżeli czytaliście Kasację, to nie powinniście w ogóle się zastanawiać nad drugą częścią prawniczych przygód Chyłki i Zordona. Jeżeli nie czytaliście pierwszej – najlepiej od razu zaopatrzcie w oba tytuły. 


Jeżeli Kasacja, była jazdą bez trzymanki (jak określiła to Katarzyna Bonda), to Zaginięcie jest na dodatek jazdą z zasłoniętymi oczami. Dzieje się dużo, szybko i zaskakująco. Tym razem kobieta-rakieta, czyli moja ulubiona literacka bohaterka  Joanna Chyłka (tak, tak Panie Mróz – dobry stwórca z Ciebie) i jej przyboczny aplikant Zordon, czyli Kordian Oryński mają na tapecie sprawę rodziców oskarżonych o zaginięcie lub śmierć swojej trzyletniej córki.
Sprawa jest o tyle skomplikowana, że wszelkie tropy wskazują na ich winę, nie ma fizycznej możliwości, aby porwania lub zabójstwa dokonał ktoś z zewnątrz. Ich dom nocą za sprawą alarmu był niczym forteca, niedostępna dla niepowołanych gości. Nie sposób zatem przypisać popełnienia czynu zabronionego nikomu innemu. Dodatkową zagwozdką jest brak dziecka lub jego ciała. Bronią zatem ewidentnie ludzi winnych (nawet bardziej, niż ocet). Proces jest poszlakowy i obfitujący w szereg punktów zwrotnych. Czy ktoś trafi za kratki? Ja już to wiem, Wy dowiedzcie się sami ;)


Dla podkręcenia ciekawości zdradzę Wam, że będzie równie ciekawie poza salą sądową. Tym bardziej, że Chyłka dozna pewnych… hmmm… zdrowotnych komplikacji, zwolni tempo jazdy swojej iks piątki (tak, tak!!), czasem nawet przesiądzie się na miejsce pasażera (mimo że czuje się wtedy jak ksiądz w minarecie), upadnie jej mit tytana, po czym odrodzi się niczym Feniks z popiołów. A Zordon? Och! Tutaj będzie małą gwiazdeczką, nieco wbrew sobie, brylującą w sądzie, czym wkurzy pewnego Cristiano Ronaldo ;) Aha! I oboje rzucają palenie, więc trochę będą nie w sosie ;) Więcej nie powiem, bo nie chcę zabierać Wam przyjemności  czytania. A gwarantuję, że będziecie zadowoleni.


Moim wyznacznikiem dobrej książki jest czas, jaki dla niej poświęcam. Nie tylko na czytanie, ale i na myślenie o niej. Jeżeli mam narzuconą przerwę (bo praca, gotowanie, karmienie kotów, czy co tam jeszcze), a cały czas w myślach ją rozkminiam, to znaczy, że to jest bardzo zajmująca (sic!) lektura. Właśnie takie jest Zaginięcie. Już niecierpliwie czekam na trzecią część (autorskie posłowie w książce mi to naobiecywało ;)). Chyłka jest przeurocza z tymi swoimi złośliwościami, uszczypliwościami, zadziornością, bezczelnością i tą niewyparzoną gębą. Jak nic kobieta-rakieta! Zasługuje na ciąg dalszy.


To na plus. Co na minus? Dla mnie osobiście to, że domyśliłam się pewnych rozwiązań. Ale to akurat nie jest ujmą dla książki – po prostu byłam tym razem bardzo spostrzegawczą czytelniczką ;) Aby jednak Autor nie pławił się w lukrze, który zapodałam wyżej, to dodając maluteńką łyżeczkę dziegciu przyznam, że zaskoczył mnie fakt, że kujonka Chyłka miała tak marną wiedzę z zakresu kryminalistyki. Tego się po niej nie spodziewałam. Chciałabym również, aby batalia na sali sądowej nie kończyła się tak szybko. I niech Cię ręka boska broni Panie Mróz przed konstruowaniem romansu na linii Chyłka-Zordon. Błagam!


No i jak? Zakładacie już kurtki i pędzicie do księgarni? Pamiętajcie: winter is coming… ale Mróz przyszedł wcześniej ;) 


- Zaczynamy grę pozorów.
- Nie rozumiem.
- I gwarantuję ci, że dwóch sukinsynów znanych ci jako Aronowicz i Kosmowski również nie będzie rozumiało – powiedziała z naciskiem. – Koniec pomiatania kancelarią Żelazny & Mc Vay. Przystępujemy do kontrataku.
- I jak mamy zamiar go wyprowadzić?
- Kultywując najszlachetniejsze tradycje naszej firmy.
- Będziemy łgać, przeinaczać fakty, naginać prawdę, stosować manipulacje i zastraszać ludzi?
- Lepiej bym tego nie ujęła.
Kierowca busa obejrzał się przez ramię i uśmiechnął. Wiedział już, że przez najbliższe dni będzie wykonywał same ciekawe kursy.


zdecydowane 6/6
__________________________
Egzemplarz do recenzji przekazało wydawnictwo Czwarta Strona

cytaty: Remigiusz Mróz – Zaginięcie, wyd. Czwarta Strona 2015

Recenzja bierze udział w wyzwaniu: Polacy nie gęsi - czytamy polską literaturę

Polska Sekcja IBBY. Część I - "Czym skorupka nasiąknie za młodu..."

$
0
0

Jak już może zauważyliście – lubię śledzić nagrody literackie. Między innymi właśnie dlatego, zwykle na początku nowego miesiąca robię podsumowania tego, który minął. Oczywiście, w przeważającej części dotyczą one literatury dla dorosłych. Ale też w styczniu tego roku wspomniałam o nagrodzie przyznanej książkom dla dzieci przez Polską Sekcję IBBY.


I dzisiaj, jak również przez najbliższe kilka piątków, będzie na Czytelniczym właśnie o Stowarzyszeniu Przyjaciół Książki dla Młodych zwanej Polską Sekcją IBBY (International Board on Books for Young People).
O przybliżenie Wam tej organizacji zostałam poproszona przez Panią Kasię – członkinię IBBY i jednocześnie właścicielkę fantastycznej księgarni z literaturą dla dzieci i młodzieży Dwa Koty, o której swoją drogą pisałam tutaj i tutaj.


Polską Sekcję IBBY możecie śledzić na Facebooku


Dzisiaj trochę o tym, czym jest IBBY.  W skondensowanej formie można powiedzieć, że jest to organizacja non-profit popularyzująca dobrą literaturę dziecięcą i młodzieżową. Zrzesza pisarzy, ilustratorów, tłumaczy, wydawców, bibliotekarzy, księgarzy, ludzi kultury i wszystkich tych, którym leży na sercu dobra literatura dla młodych czytelników. Ba! Członkiem IBBY może zostać każdy z nas :)


IBBY corocznie patronuje obchodom Międzynarodowego Dnia Książki Dziecięcej


Działanie stowarzyszenia skupia się nie tylko na promocji książek dla młodego czytelnika, ale również integruje różne środowiska w różnym stopniu związane z tą działką literatury. Wspiera również jej rozwój – po to, aby księgarnie i biblioteki mogły oferować młodemu czytelnikowi książki nie tylko mądre treścią, ale także przyjemne dla oka. Im Jaś więcej nasiąknie bardziej wysmakowanymi książkami za młodu, tym gust  młodego Jana będzie lepszy. I oto w tym właśnie chodzi.

Prezentacja slajdów dostępna tutaj


I chociaż IBBY jest organizacją międzynarodową, to dzielącą się na narodowe sekcje. Tak więc i my w Polsce, od 1973 roku, mamy oczywiście polską sekcję IBBY. Zajmuje się ona, co chyba już oczywiste - książkami rodzimych autorów.

Pierwszy Kongres Założycielski IBBY odbył się w 1953 roku. W gronie członków - założycieli była m.in. Astrid Lindgren.
Kongresy odbywają się co 2 lata, za każdym razem w innym kraju.
W przyszłym roku gospodarzem będzie Nowa Zelandia


W promocji tytułów dużą rolę odgrywają oczywiście nagrody. IBBY również organizuje swoje konkursy. Przede wszystkim przyznaje Książkę Roku, ale nie mniej istotna jest Nagroda DONGA, Nagroda im. Hansa Christiana Andersena i Medale Polskiej Sekcji IBBY oraz Listę Honorową IBBY.  Ale o nagrodach to na razie tyle – więcej napiszę w następny piątek :)



Księgarnia A.Z., czyli przypadek pewnej wyprzedaży

$
0
0

Prawie na samym końcu ulicy Twardej w Warszawie mieści się filia biblioteki śródmiejskiej. Tak się składa, że mieszkając w okolicy zdarzało mi się w niej bywać. I tak się składa również, że często widywałam poniższą witrynę. Nigdy jednak nie weszłam do środka.


Kiedy wyprowadziłam się z Mirowa, już nie zaglądałam w tamte rejony. Aż do czwartku, kiedy odebrać miałam zamówienie z księgarni językowej. Wysiadłam zatem na stacji Warszawa – Ochota i na Pańską wiodła mnie prosta droga ulicą Miedzianą. Byłam znowu koło tej księgarni, ale ogłoszenie o wyprzedaży nie pozwoliło mi tym razem przejść obojętnie dalej ;)


Nie  miałam za wiele czasu, więc omiotłam regały wzrokiem, zakupiłam bardzo mi potrzebną urodzinową kartkę i wyszłam z postanowieniem dłuższej wizyty następnego dnia.


Tak też się stało - oto efekt :)


1. Remigiusz Grzela – Bagaże Franza K. (Po „Złodziejach koni” i „Wyborze Ireny” zostałam fanką tego autora. Trochę się zmartwiłam swego czasu, że ta starsza książka jest trudno dostępna w księgarniach. Tymczasem proszę – taki fart! :))

2. Jarosław Iwaszkiewicz – Opowiadania. 1918 - 1953 (Ten zbiór na pewno mi się przyda, tym bardziej, że od pewnego czasu planuję małą wycieczkę do Stawiska)

3. Wiktor Margueritte – Chłopczyca (Tył okładki poinformował mnie, że ukazanie się tej książki w latach 20-ych XX w. wywołało we Francji nie lada skandal, a autorowi odebrano order Legii Honorowej. Frapujące, nieprawdaż? Tym bardziej zatem interesuje mnie, co też mogła wyprawiać powieściowa wyemancypowana Paryżanka z początków zeszłego stulecia)

4. Pierre Choderlos de Laclos – Niebezpieczne związki (Ten tytuł pewnie znacie, tym bardziej, że książka została przeniesiona na wielki ekran z rewelacyjną grą Johna Malkovicha i Glenn Close. Osobiście uwielbiam tę epistolarną powieść pełną intryg pośród osiemnastowiecznej francuskiej arystokracji. Zapewne wrócę do tej książki)

5. Daniel Wallace – Duża ryba (Big Fish! A oto i kolejny świetny film, tym razem w reżyserii Tima Burtona. Nawet nie wiedziałam, że jest książka)

6. Krzysztof Varga – Gulasz z turula (Varga – pół Polak, pół Węgier. Ciekawa jestem, co z jego eseju dowiem się o Madziarach; liczę na ciekawą lekturę, w końcu wydawcą jest Czarne ;))

7. Péter Esterházy – Harmonia caelestis (Po Vardze - Węgier ciąg dalszy. Tym razem z pełnym przekonaniem mogę powiedzieć, że kupiłam tę książkę dzięki okładce. Jest cudowna. A poza tym sama książka zapowiada się tajemniczo, skoro w roku 2000 jej publikacja stała się podobno sensacją nie tylko na Węgrzech, ale i w całej niemal Europie)


8. Olgierd Budrewicz – Sagi warszawskie (Wzięło mnie na varsaviana. Ta publikacja zawiera 10 opowieści o warszawskich rodach, którym miasto zawdzięcza swą wysoką rangę kulturalną)

9. Bronisław Wieczorkiewicz – Gwara warszawska dawniej i dziś (Przeczytałam niedawno świetną powieść. Jutro będzie jej recenzja. Wtedy dowiecie się, dlaczego kupiłam tę książkę ;))

10. Andrzej Z. Makowiecki – Warszawskie kawiarnie literackie (Czytam właśnie powieść, jej fabuła rozpoczyna się w latach 30-ych XX w. w Warszawie i rozwija się od cukierni i kawiarni. O powieści będzie w środę, a zakupiona książka to pokłosie fascynacji Warszawą z pierwszych dekad ubiegłego wieku)


I jak Wam się podoba taki zbiór wyszperanych perełek?


Właścicielką księgarni A.Z. jest przemiła Pani, która tę księgarnię prowadzi już około 20 lat. Niestety 2015 rok jest ostatnim dla działalności księgarni pod tym szyldem. Zawsze szkoda mi, kiedy kolejna księgarnia znika z mapy miasta. Ale może na jej miejscu pojawi się nowa? Kto wie? Na to liczę.


Póki co – zachęcam do skorzystania z nadarzającej się cenowej okazji: wszystkie starsze, używane książki można kupić w cenie 1-5 zł. Natomiast dużo książek nowych jest z 50% upustem. Zatem: spieszcie się na łowy, czas ucieka. A po łowach nie zapomnijcie pochwalić się swoimi wyszperanymi perełkami :)



___________________________

Księgarnia „A.Z.”
Warszawa, ul. Miedziana 1a
Czynna: pn-pt  w godz. 10-18
Uwaga! Brak terminala. Płatność wyłącznie gotówką




Kto jest klawy, a kto frajer? Grzegorz Kalinowski – Śmierć frajerom

$
0
0

Nic wielkiego, ot, po prostu zaiwanią frajerom to i owo.
- Nic wielkiego! Powiedz jeszcze coś mądrego, a wyjdę z nerw!
- A frajerzy, kto to jest? – wymknęło się pani Zofii, a większość zgromadzonych popatrzyła na nią z politowaniem.
- Frajerzy to tacy, co się dają oszwabić albo okraść. Frajer to ktoś, kto sobie nie radzi, nie należy do ferajny.
- Czyli musimy z pana agenta zrobić frajera – uśmiechnął się major. – A przyjdzie nam to łatwiej , jeśli zwerbujemy lipkarzy?
- Ma się rozumieć! *


(fragment okładki)

Doliniarz to nie to samo, co lipkarz, ale oni obaj jednakowo nie są kasiarzami. Chociaż wszystkim chodzi o flotę w piterze. Niezłe z nich cwaniaki z ferajny, żaden kozak im nie podskoczy, to oni są klawi na chawirze. Po udanym szaberku piją czystą przezroczystą również na drugie nóżkie. A do tego meduza, bo meduza jest lepsza tylko z lornetą. Trzeba mieć dobrą makówkę, a będziesz sztyfcik w ancugu. Kapewu? ;)

Ciekawa jestem, na ile zrozumieliście powyższy, naprędce wymyślony tekścik ;) Taka mądrala ze mnie, bo czytając „Śmierć frajerom” trochę przesiąkłam warszawską gwarą, mimo że pospolity słoik jest ze mnie ;)
Cofnijmy się w czasie o dobre 100 lat. Właśnie na świat przychodzi Heniek Wcisło. Wychowuje się on na ulicy wolskiej ulicy Dworskiej, która dopiero pół wieku później zostanie przemianowana na Kasprzaka, by uczcić tego, który bohatersko obronił tajną drukarnię. Na razie Polski wciąż brakuje na mapie świata. Warszawa przechodzi z rąk rosyjskich pod władztwo pruskie. Na niebie krąży wielki zeppelin, a już niebawem cytadela nareszcie przestanie blokować rozrost miasta na północ. Stolica powiększy się o kolejne dzielnice, na arenę wkroczy Piłsudski, a Mazurek Dąbrowskiego głośno zabrzmi w odrodzonym państwie.

Historia miesza się tutaj z fikcją: do Warszawy przyjeżdża Piłsudski, na froncie w wojnie z bolszewikami walczy Broniewski, a w pociągu do Zakopanego spotkać można Witkacego. W Warszawie zaś szemrane interesy prowadzą Tata Tasiemka i kasiarz Szpicbródka. I chociaż Heniek Wcisło jest wymyślony, to pomysł na tę postać  wziął się od rodzinnych opowieści ojca autora.

(mapa Warszawy z 1924 r., reprint - wyklejka w książce)


Już wiem, gdzie szukać można Hrabiaka, a gdzie znajdowała się pachnąca czekoladą kamienica Fruzińskiego. Wiem również, o które dzielnice powiększyła się Warszawa w 1916 roku. Czytając tę powieść prześledziłam starą mapę Warszawy z 1924 roku (wyklejka w książce), a przede wszystkim na bieżąco wczytywałam się w historię Warszawy z pierwszych trzech dekad XX wieku i przetrząsałam Internet w poszukiwaniu zdjęć dawnego oblicza stolicy. „Śmierć frajerom” obudziła we mnie fascynację Warszawą. Odkrywam ją na nowo i inaczej spoglądam teraz na niektóre budynki, które zdarza mi się mijać codziennie po drodze do i z pracy.

Może znacie „Halo Szpicbródka” lub „Boso ale w ostrogach” Stanisława Grzesiuka? Jeżeli nie, polecam na dobry początek „Śmierć frajerom”. To dobrze skonstruowana łotrzykowska powieść o ludziach spod ciemnej gwiazdy, o Warszawie sprzed 100 lat, o sprycie, odwadze, determinacji i umiejętności korzystania z nabytej wiedzy. Dzieje się w niej dużo: ktoś porwie tramwaj, ktoś zorganizuje wielkie obrobienie jednego lokalu, ktoś będzie walczył, ktoś zginie, a inny nie. To jedna z lepszych przeczytanych w tym roku przeze mnie książek. Już czekam na połowę listopada, kiedy wyjdzie druga część losów Heńka Wcisły.



6/6
____________________________________________________
Egzemplarz do recenzji przekazało wydawnictwo MUZA SA

* Cytaty: Grzegorz Kalinowski – Śmierć frajerom, wyd. MUZA SA 2015
Recenzja bierze udział w wyzwaniu: Polacy nie gęsi, czytamy polską literaturę




Polska Sekcja IBBY. Część II - przegląd międzynarodowych i polskich nagród IBBY

$
0
0

Konsekwencje II wojny światowej można rozpatrywać w różnym spektrum. I chociaż od razu nasuwają się myśli o szkodach, dzisiaj będzie optymistycznie.

Zawierucha wojenna spowodowała konieczność ruchu ludności, m.in. emigracji i repatriacji. Gdyby Jella Lepman nie wyjechała do Wielkiej Brytanii – być może idea IBBY powstałaby długo później, a może wcale.

Jella Lepman


Ta niemiecka dziennikarka pochodzenia żydowskiego spędzając poza ojczyzną dziesięć lat pracowała w BBC i ABSIE (American Broadcasting Station in Europe). Natomiast do Niemiec, już po wojnie, wracała jako konsultantka amerykańskiego programu kulturalno-oświatowego dla kobiet i dzieci. 

To właśnie ona zwołała w 1956 roku w Monachium międzynarodową konferencję dla pisarzy, dziennikarzy, nauczycieli oraz filozofów. Hasło przewodnie zjazdu brzmiało: „International Understanding through Children’s Books”. Na spotkaniu zawiązał się komitet założycielski organizacji znanej obecnie jako IBBY. Co to jest IBBY, pisałam tydzień temu. Dzisiaj będzie o nagrodach, jakie przyznaje ta organizacja*.


Na początek ta najbardziej znana i najdłużej przyznawana, czyli Nagroda im. Hansa Christiana Andersena


Przyznawana jest co dwa lata począwszy od 1956 roku. Jest to najwyższe odznaczenie IBBY dla żyjących twórców literatury dziecięcej. Zwana „Małym Noblem”, bardzo prestiżowa międzynarodowa nagroda wyróżnia książki w kategorii Autor i Ilustrator. Patronem nagrody jest Królowa Danii, nominatów zgłaszają sekcje krajowe, a nagrodą rzeczową jest złoty medal i dyplom. Każdorazowo przy okazji nagrody publikowane jest czasopismo „Bookbird”, w którym zamieszczane są nazwiska nominowanych, a także sprawozdanie z obrad Jury.




Lista Honorowa IBBY, to kolejny rodzaj promocji wartościowej literatury skierowanej dla młodych czytelników. Lista uaktualniana jest co dwa lata przez wpis kolejnych najlepszych nowości książkowych. Dzięki temu promuje autorów, ilustratorów i tłumaczy z krajów, w których działają sekcje IBBY. Dyplomy wręcza się podczas zjazdów kongresów, a kolekcje uhonorowanych  książek przechowywane są w Międzynarodowej Bibliotece w Monachium, w Zurychu i Centrum Badawczym Książki Dziecięcej BIBIANA w Bratysławie




Przejdźmy do nagród Polskiej Sekcji IBBY.

Jako pierwsza niech będzie (historyczna już) Nagroda „Donga”  - przyznawana wydawcom książek, które ukazały się na rynku w roku poprzedzającym nagrodę: zarówno dla książek polskich autorów jak i dla przekładów. Jednym z głównych kryteriów nagrody było m.in. staranność wydania książki. Niestety ta nagroda od kilku już lat nie jest przyznawana.

Dużego Donga przyznawało jury złożone z profesjonalistów (poligrafów, krytyków, grafików, redaktorów, pisarzy), zaś Małego Donga - dzieci, czyli bezpośredni odbiorcy.

(zdjęcie statuetek z 2012 r. pochodzi ze strony qlturka.pl)

Nagroda nie była związana z gratyfikacją finansową - wręczano za to statuetki Donga, postaci literackiej wymyślonej przez Edwarda Leara i narysowanej przez Bohdana Butenkę.

W gronie nagrodzonych znalazły się m.in. tytuły: "Książka wszystkich rzeczy" (Guus Kuijer), "Złodziejka książek" (Markus Zusak) oraz "Feliks, Net i Nika oraz Gang Niewidzialnych Ludzi" (Rafał Kosik).






Medale  Polskiej Sekcji IBBY, to polskie odpowiedniki „Małych Nobli”, czyli wspomnianej wyżej sztandarowej nagrody IBBY im. Andersena. Medale przyznawane są od 2000 roku za całokształt pracy twórczej zarówno autorom książek jak i ilustratorom.

Lista nagrodzonych dotychczas:
2000 – Krystyna Siesicka (literatura) i Olga Siemaszko (grafika)
2001 – Joanna Kulmowa (literatura) i Zdzisław Witwicki (grafika)
2002 – Edmund Niziurski (literatura) i Józef Wilkoń (grafika)
2003 – Wanda Chotomska (literatura) i Janusz Stanny (grafika)
2004 – Ewa Nowacka (literatura) i Bohdan Butenko (grafika)
2005 – Joanna Papuzińska (literatura) i Adam Kilian (grafika)
2006 – Marta Tomaszewska (literatura) i Elżbieta Gaudasińska (grafika)
2007 – Ludwik Jerzy Kern (literatura) i Teresa Wilbik (grafika)
2008 – Małgorzata Musierowicz (literatura) i Elżbieta i Marian Murawscy (grafika)
2009 – Maria Ewa Letki (literatura) i Maria Ekier (grafika)
2010 – Maciej Wojtyszko (literatura) i Andrzej Strumiłło (grafika)
2011 – Anna Onichimowska (literatura) i Stasys Eidigrevicius (grafika)
2012 – Liliana Bardijewska (literatura) i Krystyna Lipka-Sztarbałło (grafika)
2013 – Zofia Beszczyńska (literatura) i Bożena Truchanowska (grafika)
2014 – Małgorzata Strzałkowska (literatura) i Maria Uszacka (ilustracja)




Książka Roku - nagroda Polskiej Sekcji IBBY ustanowiona w 1988 roku. Dotyczy książek polskich autorów. Jest ona odpowiednikiem nagród ustanowionych przez inne sekcje krajowe. Z konkursu wyłączone są podręczniki oraz literatura popularno – naukowa.


Nagrodę przyznaje się w 3 kategoriach, cytuję za PS IBBY:
• pisarz (dwie równorzędne nagrody – za książkę dla dzieci i za książkę dla młodzieży, tekst dotąd niepublikowany)
• ilustrator (dwie równorzędne nagrody – za książkę obrazkową  oraz za ilustracje i koncepcję graficzną, ilustracje dotąd niepublikowane, tekst może być wznowieniem lub przekładem z języka obcego)
• upowszechnianie czytelnictwa – tu nagrody otrzymują osoby fizyczne lub prawne, działające wyjątkowo aktywnie na rzecz upowszechniania czytelnictwa i promocji książki dla młodego czytelnika.

Właśnie dzisiaj mija termin nadsyłania zgłoszeń do tegorocznej nagrody. Wyniki poznamy na początku grudnia. I to właśnie na tej nagrodzie skupię się więcej w następnych wpisach o IBBY :)


_________
* pisząc ten tekst bazowałam głównie na stronie internetowej Polskiej Sekcji IBBY


Varia: Październikowy zawrót głowy

$
0
0

Taki róg obfitości jak w minionym już październiku zdarza się chyba tylko w maju. Lubię ten wysyp nagród, bo prowokuje do publicznych debat – nawet jeżeli mają one bardzo krytyczny wydźwięk (vide Olga Tokarczuk). Kto zatem zdobył laur w październiku i za co?


Nike 2015 otrzymała Olga Tokarczuk za „Księgi Jakubowe”.





Literacką Nagrodę Nobla przyznano Swietłanie Aleksijewicz. Bardzo się z tego powodu cieszę, bo oto szwedzka nagroda otworzyła się na nowe rodzaje narracji. 


A Swietłanie ta nagroda bardzo się należała. Jeżeli jeszcze nie sięgnęliście po jej reportaże, gorąco zachęcam. Moje recenzje: Wojna nie ma w sobie nic z kobiety i Czasy secondhand

"Wojna nie ma w sobie nic z kobiety" doczekała się wznowienia z nową okładką (po prawej)



Nagrodę Man Booker Prize 2015 otrzymał Jamajczyk Marlon James za powieść „A Brief History of Seven Killings”.





Angelusa 2015 otrzymał Serhij Żadan za "Mezopotamię".



A w ramach Angelusa Nagrodę Czytelników im. Natalii Gorbaniewskiej otrzymał Lucian Dan Teodorovici za "Matej Brunul"





Zwycięzcami nagrody poetyckiej im. Wisławy Szymborskiej zostali Jacek Podsiadło za tomik „Przez sen” i Roman Honet za "Świat był mój".





U mnie na półce też na bogato. Tym razem to nie jest stos przybytków, ale stoisisko ;) I tym razem duża część książek pochodzi z bezgotówkowej wymiany na fejsbuniu. 


Z prawej strony książki z wyprzedaży z Księgarni AZ na Miedzianej. Więcej o tym napisałam w poście pod tym linkiem.

Stos z lewej strony:

Z wymiany:
Charles Dickens – A Tale of Two Cities
Katarzyna Maicher – Perysmona
Franz Kafka – Proces
Denis Diderot – Kubuś Fatalista i jego pan
W. M. Thackeray – Pierścień i róża
Gabriel Garcia Marquez – Sto lat samotności
Joseph Conrad – Tajfun i inne opowiadania
Joseph Conrad – Lord Jim
Joseph Conrad – W oczach zachodu
Natalie Angier – Opętani nauką
Paweł Reszka – Miejsce po Imperium
Małgorzata Nocuń, Andrzej Brzeziecki – Białoruś. Kartofle i dżinsy
Maciej Kuczewski – Rumunia. Koniec złotej epoki
Jonathan Safran Foer – Zjadanie zwierząt

Zakupione:
Petr Merka – Jestem egzaltowaną lentilką
Philip G. Zimbardo, Nikita S. Coulombe – Gdzie ci mężczyźni? 
Charles Montgomery – Miasto szczęśliwe

Recenzenckie:
Pavel Kosatik – Czeski sen (wyd. Książkowe Klimaty)
Haruki Murakami – Mężczyźni bez kobiet (wyd. MUZA SA)
Ulrich Schnabel – Zmierzyć wiarę (wyd. MUZA SA)
Małgorzata Biegańska - Hendryk – Co jest, kocie? (wyd. Samo Sedno)
Grażyna Bober - Bruijn – Pyszne do pudełka (wyd. MUZA SA)


I tradycyjnie zdjęcie najładniejszych okładek z moich przybytków:



A co ciekawego u Was? :)




Niebotyczne nieporozumienie. Maria Paszyńska – Warszawski niebotyk

$
0
0

Może byłbym szczęśliwszy, gdyby moje życie potoczyło się inaczej, gdybym jej nie spotkał. Być może. Tyle że wtedy istniałoby ryzyko, że nigdy nie doświadczę tak pięknej i czystej miłości. Mógłbym umrzeć, wielokrotnie doznając rozkoszy, za pieniądze lub z powodu moich pieniędzy, ale nigdy nie doświadczywszy uczucia bycia kochanym tyko dlatego, że jestem, kim jestem. (…) Miłość nie jest samą słodyczą. Właściwie sprawia więcej bólu niż radości. (…) Nie, nie cofnąłbym czasu, nawet gdybym od początku wiedział, jak to wszystko się skończy.*



Rok 1933 w Warszawie i Polsce należał do Prudentiala. Niebotyk, czyli wysokościowiec (68 m) był chlubą jego konstruktora - Stefana Bryły. Oboje – budynek i inżynier zapisali się nie tylko na kartach historii, ale również w najnowszej powieści Marii Paszyńskiej.

Miałam wielki apetyt na tę książkę. A wszystko za sprawą innej powieści, dzięki której zakochałam się w obliczu dawnej Warszawy. Tam fabuła zatrzymała mnie na 1925 roku, tutaj zaś gładko przeszłam do lat ’30 ubiegłego wieku.

Zaczęło się obiecująco: najpierw trafiłam na Krakowskie Przedmieście z dawną cukiernią Bliklego, później na Marszałkowską z pachnącą czekoladą kamienicą Fruzińskiego (znaną mi już z powieści Grzegorza Kalinowskiego), aż dotarłam do cukierni przy Wilczej 78.

Cukiernia przy Wilczej 78, wejście do lokalu pod markizą


Właśnie tam, nieopodal Politechniki Wojciech Herbaczyński sprzedawał słodkie kule i rogaliki własnego wypieku. Nieistniejąca już cukiernia w nieodbudowanej niestety po wojnie kamienicy została jedną z głównych bohaterek „Warszawskiego niebotyku”. 

W cukierni (która w książce należała do Antoniego Starczewskiego i nazywała się "U Hanki") na Wilczej popijał kawę i zajadał się cukierniczymi specjałami Stefan Bryła – ten znany inżynier od niebotyku. I kiedy mój apetyt na wstawki o dawnej Warszawie tylko się wzmagał i kiedy czekałam aż na scenie pojawi się Prudential, ich miejsce zajęła w fabule historia pięciu młodzieńców. Całkiem mili z nich chłopcy, inteligentni, trochę dzieciaki choć nawet charakterni, niestety - dość beznadziejnie zakochani. Każdy oczywiście w innej pannie. Dwóch szczęśliwie się ożeni, trzej poniosą pewne straty. Wszyscy zaś mają z tej życiowej lekcji coś wynieść dla siebie. Ale czy na pewno tak się stanie?

Kanwą dla narracji „Warszawskiego niebotyku” jest trudna miłość i przeszkody jakie ona napotyka. I tutaj właśnie rozminęłam się z książką. Liczyłam na solidną dawkę historyczną, a otrzymałam romans z obyczajowymi wstawkami. Albo jeszcze inaczej – na melodramat. Zaskoczenie spore, bo co innego zdążył mi już naobiecywać tytuł.

Prudential - warszawski niebotyk
zdjęcie ze zbiorów Narodowego Archiwum Cyfrowego

Tymczasem niebotyk i Stefan Bryła to tylko ozdobniki, małe wstawki, które niestety z trudnością przebijały się pośród egzaltacji zakochanych par.


Nie tak skonstruowanego wątku miłosnego oczekiwałam po współcześnie napisanej powieści. Takich bohaterów z przyjemnością poznawałam w „Pani Bovary”, „Damie Kameliowej”, czy chociażby „Dumie i uprzedzeniu”. I chociaż książkę czytało się szybko i mimo wszystko dosyć przyjemnie, to po „Warszawskim niebotyku”, czuję, że czegoś mi brakuje. Odniosłam wrażenie, że autorka nie do końca była zdecydowana, co chce w fabule umieścić. Moim zdaniem lepiej byłoby gdyby skupiła się porządnie na jednej zakochanej parze (np. Jan i Maria), a resztę zgrabnie umieściła w tle. I koniecznie zmieniła tytuł, bo obecny jest nieco na wyrost.

Czy polecam? Mimo tego, co powyżej – tak. Tym bardziej, że ciekawa jestem, jak Wy odbierzecie tę książkę. Czy spełni oczekiwania, a może (tak jak mi) pozostawi niedosyt? Podzielcie się, proszę, tutaj słowem po lekturze. Mój egzemplarz chętnie powędruje dalej - przekonaj mnie, że powinien stanąć na Twojej półce ;)



Egzemplarz do recenzji przekazało wydawnictwo Czwarta Strona

4/6
______________________________
Cytat: Maria Paszyńska – Warszawski niebotyk, wyd. Czwarta Strona 2015



Polska Sekcja IBBY. Część III - Książka Roku... w latach poprzednich

$
0
0

Tydzień temu przedstawiłam przegląd nagród przyznawanych pod znakiem IBBY. Była w nim mowa o nagrodach międzynarodowych, ale też i tylko tych, które przyznaje Polska Sekcja IBBY.
Dzisiaj skupię się na jednej – Książce Roku.

Poniżej możecie zerknąć na kilka książek, które udało mi się obfotografować dzięki uprzejmości księgarni Dwa Koty.


Co jest takiego szczególnego w tych nagrodzonych książkach? Moim zdaniem przede wszystkim ogólne wrażenie (twarda okładka bardzo na plus), piękne ilustracje (Emilia Dziubak na przykład), dbałość o szczegóły (kolorowe wyklejki) i last but not least – treść (zabawna, edukacyjna).


Zerknijcie na listę dotychczas nagrodzonych pisarzy i ilustratorów, a następnie poszperajcie na swoich półkach. Może nawet nie wiecie, że macie w swoich zbiorach nagrodzone książki.
Dajcie znać w komentarzu :)


Nie przedłużam - czas na przegląd. No to cyk!

Książka Roku 2001 w kategorii Pisarze - Liliana Bardijewska "Zielony wędrowiec"




Piękna wyklejka!...

...i zachwycające w tym wydaniu ilustracje Emilii Dziubak (uwielbiam)








Książka Roku 2009 w kategorii Pisarze (wyróżnienie literackie) - Małgorzata Starzałkowska "Zielony, Nikt i gadające drzewo"


Tutaj też znalazłam wyklejkę :)






Książka Roku 2011 w kategorii Pisarze (wyróżnienie literackie) - Iwona Chmielewska "Pamiętnik Blumki"


Kolejna cudna wyklejka :)


O proszę! Dzieci mogą się dowiedzieć kim była Pani Stefa




Książka Roku 2012 w kategorii Pisarze (wyróżnienie literackie) - Marcin Wicha "Klara. Słowo na "Szy""







Książka Roku 2013 w kategorii Pisarze - Malina Prześluga "Ziuzia"


I jeszcze jedna wyklejka :)

Ilustracje też są piękne:








Jak Wam się podoba? 
Macie jakieś książki spod znaku "Książka Roku"?



Czy facet to słaba płeć? Haruki Murakami – Mężczyźni bez kobiet

$
0
0
Tylko mężczyzna bez kobiety potrafi zrozumieć, jak ciężko, jak boleśnie jest stać się jednym z mężczyzn bez kobiet. Traci się cudowny zachodni wiatr. (…) Z oddali słyszy się melancholijne, żałosne pieśni marynarzy. (…) Dzwoni się do kogoś po pierwszej w nocy. Ktoś do ciebie dzwoni po pierwszej w nocy. (…) Płaczesz na wyschniętej szosie, mierząc ciśnienie w oponach.*



Jeszcze żaden inny pisarz nie wzbudził we mnie takiej upartości, co Haruki Murakami. Z każdą przeczytaną książką staram się zgłębić jego fenomen i wciąż nie trafiam na żaden ślad. Wiem, wiem – po raz kolejny powiecie, że zabieram się za niewłaściwe książki, że dopiero te topowe pomogą mi uwierzyć w tego boga. Ale z drugiej strony, skoro Murakami nieustannie typowany jest na kandydata do literackiego Nobla, jego książki muszą mieć to coś, co pozwala poczuć tę ponadprzeciętność. I wiecie co? Coś znalazłam – tym wspólnym mianownikiem jest mężczyzna.

Ale to nie jest dobra wieść, bo mężczyźni u Murakamiego to nie jest zbyt fortunny materiał na parę do związku. To słabeusze, których przerasta rzeczywiste życie, którzy w kobietach szukają celu swoich działań i budują swoją tożsamość. Kiedy kobiety z ich życia znikają – oni szamoczą się niczym ryby w siatce.
„Mężczyźni bez kobiet” są właśnie najjaskrawszym przykładem mojej teorii: w innych mężczyznach szukają odbicia nieżyjącej żony (Drive my car), po rozstaniu głodzą się na śmierć (Niezależny organ) lub czekają, ciągle czekają (Szeherezada). Ech! Czytając zadawałam to samo pytanie, co kiedyś Danuta Rinn.



Jeszcze w trakcie lektury przyczepiłam się do opowiadania „Yesterday”. Było dla mnie na tyle niestrawne, że po 3 stronach porzuciłam je z myślą, że (ewentualnie) zostawię na koniec. W międzyczasie w Internecie trafiłam na wywiad z polską tłumaczką książek Murakamiego, Anną Zielińską-Eliott. Zachęciła mnie do powtórki z (początkowo) denerwującym opowiadaniem. Translatorski wybieg z gwarą poznańską okazał się ciekawym eksperymentem. Powiem więcej – opowiadanie stało się pysznym deserem po niezbyt smacznym obiedzie. Murakami wciąż się nie obronił, ale powinien podziękować polskiej autorce przekładu.

I tak się zastanawiam, że może „Yesterday” powinnam potraktować jako alegorię moich zmagań z książkami Murakamiego? Może w końcu trafię na taką, będącą nareszcie deserem, który osłodzi mi tę poprzednią niechęć? ;) Zobaczymy. Obiecuję, że następnym razem zabiorę się za tę, którą najbardziej i najczęściej polecaliście mi wcześniej - za „Kronikę ptaka nakręcacza”. Może to jest ten mój torcik? ;)

A komu polecę „Mężczyzn bez kobiet”? Na pewno fanom Murakamiego, ale też takim, jak ja uparciuchom. Natomiast samo „Yesterday” dla ciekawskich eksperymentalnej formy przekładu.


Egzemplarz do recenzji przekazało wydawnictwo MUZA SA

3/6
______________________________
*cytat - Haruki Murakami – Mężczyźni bez kobiet (przekł. z japońskiego Anna Zielińska-Eliott), Wyd. MUZA SA 2015


Viewing all 538 articles
Browse latest View live